poniedziałek, 19 grudnia 2011

MAROKO cz. 4

Dzisiaj tylko oglądanie...


















  















roboty też się mylą

Literatura reklam Googla daje mi sporo do myślenia:
  1. dlaczego na moim monitorku nie wyświetlają się reklamy pończoszek,
  2. ani, ciasteczek, ani czekoladek, ani piwka, ani ani perfum, ani Biedronki, ani imprez we Wro ani książek, ani nic, a na ekranie małżonki owszem,
  3. dlaczego mój blog nie jest pozycjonowany jako zdjęcia piękne artystyczne, ani superartystyczne, ani wypas artystyczne ani nic, mimo, że wyraźnie robotom piszę jak mają interpretować zdjęcia?
  4. ostatnio doradzałem koleżance jaką lampę ma kupić (Samsung do aparatu NX 100) i co mam na ekraniku? Reklamę  kamerki Samsunga, albo aparacik NX200 przypadek?

Czasami jednak pojawiają się reklamy Chinesedating (ciekawe czemu i co to ma ze mną wspólnego?) ale ostatnio roboty Googla chyba się na mnie uwzięły, takie oto reklamy mam na ekraniku:

Mam wrażenie że chodzi o jedzenie, ale tak czy inaczej mój blog jest pozycjonowany na właściwym rynku: rynku 1 mld odbiorców ;-)

sobota, 10 grudnia 2011

FOTOPLASTYKON: Tożsamość








Nad pewnym zdjęciem spędziłem godziny, przyglądając się mu i poszukując rozwiązania zagadki. Jest mi szczególnie bliskie, bo jest niepozornym, niemym zwornikiem dwóch odrębnych epok, losów dwóch odrębnych rodzin i w pewnym sensie (choć to zabrzmi niezwykle patetycznie) narodów. Patrzenie na nie przysparza mi gęsiej skórki, jest w nim też zagadka, której nie mam odwagi podjąć. A jednak, od czasu do czasu, żeby sobie o niej przypomnieć, podpatruję twarze. Historia zdjęcia chyba jest tak samo smutna, jak historia ludzi, którzy na nim są utrwaleni i tych, którzy (niecałkiem świadomie) z nim żyli...

Jakiś dłuższy czas temu moja 80-cio letnia Babcia dała mi dość kłopotliwy prezent: obrazek "Pana Jezusa" oprawiony w starą, niepozorną, czarną ramkę mówiąc -Chcę byś to zatrzymał-. Wiadomo co myśli sobie przeciętny, nowoczesny, w miarę młody człowiek wkraczający w życie jak dostaje "Pana Jezuska" na drogę, wyciętego z jakiejś starej gazety, ale nie ja!!!  ;-)  Prezent przyjąłem z godnością i powagą (razem ze stówką w łapę) i ... rzuciłem obrazek w kąt gdzieś w przepastnych czeluściach strychu domu.  Lecz wróciłem do obrazka Jezuska, nie z wyrzutów sumienia, ale w poszukiwaniu jakiejś starej ramki, pasującej do nowego nabytku, jaki poczyniłem na nieodżałowanych Niskich Łąkach.  Znalazł się, wziąłem obrazek i po dokładnej inspekcji, zauważyłem, że na ramce są z tyłu przyklejone stare gazety: NIEMIECKIE!!!!. Coś mnie połechtało w żołądku, tył obrazu był wycięty nieporadnie z ramy, a całość sklecona kilkoma gwoździkami. Usunąłem gwoździki, a pod obrazkiem Jezusa było TO zdjęcie. Dokładnie je obejrzałem,  pieczątka zakładu fotograficznego Striegau (Strzegom).


zdjęcie jest bardzo duże, kliknij i szukaj (wciśnij F11)



Nie wiem czy słyszeliście o słynnych pociągach, którymi ludzie z Kresów jechali na ziemie obiecane, w jednym z takich transportów przyjechali moi dziadkowie. Pociąg wyruszył ze Stanisławowa. Moi Dziadkowie po perypetiach wojennych dosiedli się (muszę dopytać gdzie) do składu gdzieś w wyzwolonej przez Rosjan Polsce. Dołączyli do swoich Wujków i dojechali wspólnie do stacji Wrocław Brochów  (wujkowie jechali 2 miesiące). Babcia dobrze pamięta powojenny Wrocław, a jej opis jest dla mnie wstrząsający. Po miesiącu postoju na Brochowie, dotarli do Strzegomia (to ta stacyjka z niektórych moich zdjęć). W 1945 lub 46 (muszę dopytać) w chwili, gdy rozładowywano polski skład, na tej samej stacji do innego składu wsiadali nieliczni już wtedy Niemcy, którzy opuszczali na zawsze te ziemie. Dziś wmawia się nam, że to jakaś abstrakcyjna czarnobiała "historia" a ja ją jakoś mocno czuję. Moi dziadkowie, jako nastolatkowie opuścili swoje domy pod Zofiówką (Kołomyja) w województwie  Stanisławowskim (ta sama Zofiówka co w filmie "Wszystko jest Iluminacją"). Na piecach gotował się obiad, gdy Ukraińcy już palili te domy. 
 
Wprowadzili się do Wsi Ullersdoef numer 37, na piecu stał psujący się już od kilku dni obiad, pozostało kilka pustych szaf, niektórych sprzętów, na ścianach jednak wisiały obrazki i nieliczne zdjęcia.  Wieś zamieszkiwali jeszcze nieliczni Niemcy, których stopniowo, ubywało aż do lat 50-tych. 
 
Kiedy powiedziałem Babci o swoim znalezisku, od razu wskazała mi te wszystkie fakty, pokazała gdzie obrazek wisiał (pokój "dziecięcy", jeśli można tak określić ten pokój, było tam sporo zabawek jak się wprowadzili). Jak stwierdziła, inne obrazki chyba się nie zachowały.

Temat potraktowałem jako abstrakcyjną ciekawostkę, ładnie sobie zdjęcie oprawiłem (w oryginalne ramki, przywróciłem właściwe miejsce w pokoju nad kaloryferem). I historia byłaby skończona, gdyby nie to, że myszkując ze dwa lata temu między ostatnimi gratami, śmieciami i złomem na strychu, jakimś cudem znalazłem obrazek Anioła Stróża, który zawsze wisiał nad moim dziecinnym łóżkiem, gdy jeszcze mieszkaliśmy u dziadków. Modliłem się do niego jako dziecko, lecz potem się zawieruszył na długie lata. Ramka ładna z osobistym sentymentem, więc otworzyłem obrazek a pod wyciętym z gazety wizerunkiem aniołka znalazłem drugie identyczne jak TAMTO zdjęcie...
  
Zdjęcia były dwa, wisiały w dwóch pokoikach w chwili, jak dziadkowie się wprowadzali. Są identyczne, kropla w kroplę. Wykonano je najpewniej w okolicach roku 1925, na co wskazuje data artykułu w gazecie. Zdjęcia zostały zrobione najprawdopodobniej przed szkołą wiejską w Ullersdoef, identyczna brama co w tle fotografii wisiała przed szkołą jeszcze chyba do roku 1995, kiedy dawny budynek szkoły przejął prywatny właściciel. Na tej bramie wisiałem nie raz, mieszkałem trzy domy dalej, doskonale ją pamiętam...
 
I jest tutaj jeszcze jedna, mistyczna tajemnica, skoro te dwa identyczne zdjęcia wisiały w pokojach dziecięcych, to jest tutaj rodzeństwo na tych zdjęciach, mieszkało w tym samym domu i spało w tym samym pokoju co ja... i właśnie tej tajemnicy nie chcę podejmować, bo się zwyczajnie tym ludziom boję patrzeć w oczy.

niedziela, 4 grudnia 2011

Maroko 3. Tego nie kupisz w żadnym biurze (bo po co)

 No nie, tego się nie spodziewałem, ale po kolei. (wybaczcie że krótko, ale o górach pisać nie potrafię, wolę je oglądać...)
 
Po doczłapaniu się do schroniska, już całkiem po ciemku rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację i spać. Koszt noclegu to 150 dirhamów w 10 osobowym pokoju, lodowatym i wilgotnym, na polskie to 60 pln, a więc drogo, za namiot (całość) płaciliśmy 10 dh = 4 pln, więc w obliczu globalnego kryzysu finansowego, wybór był prosty. Następnego dnia bojowe nastroje mocniejszej części ekipy (chcieli włazić na Tubkal) ostudziła postawa solidarności i zrozumienia wobec tych, co chcieli się aklimatyzować, zatem zamiast na 4100 weszliśmy w ramach aklimatyzacji na 3 850 a inni na 4 050 :-) to się nazywa aklimatyzacja. Ekipa, która polazła na mniejszy szczyt wygrała, bo okazało się, że pogoda właśnie się zaczęła załamywać. Z zachodu w oczach rosły jednolite, szare chmury które szybko zaczęły zasłaniać szczytu gór. My coś niecoś jeszcze widzieliśmy, tamci tonęli w śnieżycy i mgle.
 

Atlas na południe od głównego pasma



rzeczone 3 850 plus załamanie pogody w tle

zanim zmieniłem obiektyw już chmury przeleciały nad głowami
Kilkanaście minut na szczycie i złapała nas śnieżyca, więc nie odwlekając zmyliśmy się do schroniska (daleko nie było ;-). Właściwie niewiele się działo potem, cały wieczór dezynfekowaliśmy żołądki po tadżinie (takie danie narodowe, coś jak kotlet z ziemniakami i kapustą), który tadżinem nie był, gdyż było to mniej więcej (nawet więcej) to, co zostaje z rosołu "góralskiego": rozgotowane kości kurczaka, warzywa i ziemniaki. 

Atak szczytowy na Tubkal (następnego dnia) w zasadzie opiszę następującymi słowy: odbył się w godzinach 7.30-11.00 zejście w grupach odbywało się w godzinach 13.00-16.00. Widoczność zero, wiatr 100km/h, temperatura ujemna, szczyt zdobyty.



tuż przed wyjściem na szczyt

tuż przed powrotem

Po zejściu pogoda się załamała na dobre, ze względu na śnieżycę, potężny wiatr wynegocjowaliśmy nocleg za 50 dirchamów (1/3 ceny), recepcjonista trzy razy liczył na kalkulatorze, że 11x50=550 bo tak się targowaliśmy, że nie mógł w to uwierzyć ;-), zmęczeni, szczęśliwi, lekko skacowani (wszystko wypiliśmy plus jeszcze "miejscowym" Słowakom obaliliśmy ich "slivke") poleźliśmy spać. Poranek wynagrodził uszczerbek finansowy za nocleg: proponuję w tym miejscu przerwać pisaninę i cieszyć się widokami.


po śnieżycy, to ma być "afrika dzika"?