niedziela, 27 listopada 2011

Maroko 2: Góry

Ech, teraz główny cel wyjazdu: góry. Wprawdzie prognozy były niekorzystne, gdyż trzeciego dnia od naszego przyjazdu, w górach miało być załamanie pogody, to jednak parliśmy do przodu. Tak szczerze powiedziawszy, to za bardzo nie wiedziałem co może oznaczać załamanie pogody w Afryce, a jako meteorolog amator kataklizmu się nie spodziewałem, jednak miałem przed oczami mapy prognoz, zwłaszcza prędkości wiatru, które wskazywały, że w piątek zacznie wiać ostro, co na 4 tysiącach oznaczało jedno: 100 km/h. Ale w końcu to Afryka  więc co, najwyżej ciepła bryza znad oceanu ;-).

Dojazd na miejsce był szybki, w Marakeszu stanęliśmy na placu przed bramą do medyny i tradycyjnie, nie robiąc specjalnie zamieszana, czekaliśmy na jakiegoś naganiacza. Pojawił się po trzech minutach, ustaliliśmy cenę (dość wysoką ale chyba nie złodziejską), małe zakupy i ruszyliśmy. Miasto ginęło z tyłu, otwierały się puste, kamieniste równiny, na których tu i ówdzie jakieś krzuny lub większa osada. Czasem zamajaczył w oddali wielbłąd, czasem zamajaczyli chłopcy z tyłu (kierowca raczył nas decybelami z trzeszczących głośników). Jakoś się jechało, spokojnie, nawet chwilami dostojnie, generalnie Marokańczycy nie spieszą się za kierownicą, jadą sobie 6-70 km/h, nie to co w Gruzji czy Rosji, akurat bardzo mi to odpowiada. Góry rosły w oczach.

Tak szczerze powiedziawszy to nie wiem czego się miałem spodziewać, bo Atlas był dla mnie jednym z kilku wymarzonych miejsc, gdzie planowałem się udać jeszcze w podstawówce. Karpaty, Bajkał, Kaukaz zrealizowałem, jeszcze został biegun północny, Kilimanjaro, Góry Smocze (tylko dlatego mi się podobały, że miały ciekawa nazwę, akurat w podręczniku geografii dla klasy ósmej nie było do tematu ilustracji) Himalaje i Patagonia. Po tym wszystkim zacznę realizować marzenia z liceum ;-). 4 tysiące metrów  w Kaukazie czy w Alpach wygląda imponująco. A tutaj małe rozczarowanko, jak się dojeżdża busem do wysokości 3 tysięcy,  to szczyty są niewiele większe niż Śnieżka czy Babia Góra z Zawoi, tyle że kamieniste, przewyższenia na podobnym poziomie, Mam wrażenie, że Tatry z Gąsienicowej lub Czerwonej Ławki są bardziej imponujące, ale dawno nie byłem w Tatrach... Tych 3 tysięcy w każdym razie nie widać, ale czuć jak cholera.

Stojąc na wiejskiej uliczce, przysłuchując się rozgardiaszowi miejsca, wypatrywałem czterotysięczników, powoli docierało do mnie, że zawodzi percepcja, że nie widać lodowców,  śniegu, tylko szarobrunatne skały, że łudzi mnie błękit nieba i łudzi temperatura. Pierwsze kroki w górę jednak szybko rozwiały poczucie zawodu.  Dolina, jest wspaniała, a jeszcze wspanialsi ludzie i ich domy.

Muły, służą do wwożenia turystom bagaży oraz do wwożenia turystów, są raczej tanie i wszyscy się dziwili, po co my wnosimy wory na plecach, nie potrafiłem wytłumaczyć co oznacza "dla idei".

Cała ta dolina to przecięta korytem rzeki morena czołowa (albo denna) dawnego lodowca, teraz dopiero zacząłem sobie uświadamiać gdzie jestem i jak tutaj żyją ludzie. Na każdym kroku spotyka się domki poprzyklejane do eratyków, coś się obsuwa, coś się sypie. Jednak dopiero wyjście ponad poziom dna doliny odsłonił rzecz wspaniałą: na morenie czołowej (tak mi to przynajmniej wygląda) rozłożyło się właściwie miasteczko tętniące życiem. Ludzie jak małe mróweczki chodzą to tu to tam, dzieciary biegają, ktoś nawołuje (jakiś osioł chyba). Miło się to obserwowało z drugiego końca doliny. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko nie zsuwa się w stromą przepaść.

bardzo piękne i artystyczne zdjęcie (piszę te słowa, bo roboty google przeszukują mi bloga a liczę, że zostanę zaliczony do grona bardzo pięknych i artystycznych zdjęć) :-p. 


Zlustrowałem wszystkie foty, przeszperałem w pamięci: nie zauważyłem w tej wiosce żadnych drutów elektrycznych, czyżby mieli instalację podziemną, to i kanalizacja gdzieś się kryje? :-)

 
Flisiu (uczestnik wyprawy), zobaczywszy tą fotę, zerknął na niebo i skwitował ze zdziwieniem: to tutaj takie niebo jest?


Dość długa wspinaczka otworzyła kolejną ciekawostkę, ogromne rozlewisko (a raczej koryto), jakby zawieszone  nad stromą i wąską doliną strumyczka. Wygląda to jak kamienne jezioro, i chyba kiedyś to było górskie jezioro, na jednym z następnych zdjęć (następny post?) będzie dokładnie widać skąd mnie naszło takie przypuszczenie.


Te ptaki to ani sępy (jak sądziliśmy gdy latały daleko) ani orły (jak już podleciały bliżej) ani nawet sokoły (jak już nad głową latały) tylko ptaki wyglądające mocno lekko przerośnięte szpaki lub kawki. 

Droga pod górę była szeroka i wygodna, jak się dowiedziałem od mojej dentystki, zapalonej turystki, latem co 100 metrów stoi ktoś, kto chce Ci sprzedać cokolwiek, a owa aleja handlowa ciągnie się ponoć, aż pod schronisko (5-6 godzin marszu pod górę). Nawiasem mówiąc, to w czasie naszego podejścia paliło słoneczko aż miło, a od kamyczków bił przyjemny żarek, nie wyobrażam sobie jak można wtargać plecak na górę, powiedzmy w sierpniu, gdy temperatura w cieniu sięga 45 stopni... Muszę powiedzieć, że po około 3,5 godzinach podejścia zacząłem odczuwać jego uroki (a może uroki wysokości), zacząłem odczuwać, że droga się mi dłuży...

Mistyfikacja albo cud geologiczny, jedyny biały kamień w całym Atlasie a szukałem dokładnie (ten raczej pomalowany jest na biało). Swoją drogą bardzo malowniczy w zestawieniu z tym "kościółkiem". Zdjęcie bardzo piękne i artystyczne panie robocie ;-)

droga mi się dłuży............



No i tutaj widać jak się zmienia percepcja w górach, wymarsz był spod tamtej dalekiej góry (widać nawet drogę wiodącą do wiochy, z której wyszliśmy)
słońce zachodzi a droga się dłuży, dłuży dłuży ..........................................................................

to jeszcze nie koniec gór, do następnego odcinka!









sobota, 19 listopada 2011

Maroko cz. 1: niezbyt subtelny opis wyprawy

Wybaczcie, że tak długo kazałem czekać na pierwszego posta o Maroku, musiałem przez dwa tygodnie pozamiatać sprawy pod dywan, lecz teraz mogę się zrelaksować pisaniną ;-). Nie jestem pierwszym Polakiem w Maroku, więc wieść o tym kraju dotarła do mnie znacznie wcześniej niż narodził się plan podróży. Nie badałem w zasadzie prawdziwości njusów,  więc szybko utrwalił mi się obraz kraju zasyfionego, pełnego naciągaczy, gdzie Staphylococcus aureus,  Reoviridae wszelkiej maści, nie wspominając dysenteri czającej się na każdym kroku, które wszystkie razem tym bardziej niebezpieczne, że chowają się za burkami lub za ciemnymi splotami zasłon zaplutych knajp. Zaopatrzony zatem we wszelkiego typu medykamenty profilaktyki układu pokarmowego (doliczając w to litr krupnika) ruszyłem z grupką indywiduów ku przygodzie. 

Może nie opiszę tego, że w samolocie rozkręciła się miła imprezka, rzekłbyś czytelniku "dziecięce baraszkowanie", z wykorzystaniem środków profilaktyki żołądka, zakończona atakiem śmiechu przed marokańskim celnikiem. Ale wróćmy do rozważań: pierwszy dzień uświadomił mi dwie ważne rzeczy z kategorii cywilizacyjnej: po pierwsze rasa ludzka nie zginie, po drugie nie dotyczy to Europejczyków (co zasadniczo mnie cieszy, gdyż europejczykiem się nie czuję, a już na pewno nie EUropejczykiem). Krótki, kilkudniowy pobyt był przebogaty w doświadczenia i obserwacje, więc , jeśli pozwolicie, przedstawię je w odcinkach dzieląc na pojedyncze „tematy”.
 
dwa, trzy, cztery kółka, dwie, trzy, cztery nogi czyli rzecz o przemieszczaniu

Z natury rzeczy, wysiadając gdzieś na dworcu, lotnisku czy przystanku, rzucam się w specyficzny rytm lokalnej społeczności: na wschodzie jest jakby wolniej, bez pośpiechu, tutaj... ech, młyn i ul, taki, że konieczne jest lekkie opędzenie się od natrętów i złapanie oddechu... przed głębokim nurkiem w męty (dosłownie) głębin marokańskiej rzeczywistości.

Postój taksówek obok lotniska w Agadirze, tylko Merce w kolorze kości słoniowej, skórzane tapicerki, wypasione wnętrza, samochody jeszcze z lat prosperity (70-te) wszystko w doskonałym stanie, muzeum albo lepiej skansen, czy Mercedes czuje dumę?
 

Tuż po wyjściu z lotniska napadła nas zgraja formalnych instytucji społeczno-ekonomicznych specyficznych dla Maroka: naganiacze. Początkowo nie mogłem zrozumieć tego zdumiewającego fenomenu (a powszechnego i chyba niezbędnego dla społeczności arabskich), bo po co mnie naganiać do taksówki, kiosku, knajpy, autobusu, dorożki, hotelu, grila, sracza, kawiarni, biura podróży, haszu... skoro sam tam mogę trafić. Dość powiedzieć, że w autobusach (zdezelowane, śmierdzące skorupy blaszane) zawsze jedzie jeden naganiacz, który wysiada przy idącej, siedzącej lub śpiącej przy drodze osobie, po czym rozpoczyna zachęcać, a potem negocjować cenę. To co tu opisuję wydarzyło naprawdę: idzie kobieta, zakutana w tradycyjny ubiór, w kierunku przeciwnym do kierunku poruszania się autobusu. Autobus się zatrzymuje, wysiada naganiacz i rozpoczyna się: ona wyraźnie nie jest  zainteresowana, potem przecząco macha rękami, potem nawet próbuje się wyrwać, ale w pewnym momencie zaczyna się interesować, w końcu wsiada do autobusu i płaci za przejazd, siedzimy wmurowani. Autobus zmienia kierunek jazdy, jedzie bocznymi uliczkami, podjeżdża gdzieś w pipidówę, kobieta wysiada, pasażerowie nie protestują, wszyscy są zadowoleni, czas płynie.
Podróże autobusami są bardzo spokojne, 100 kilometrów około 2,5-3 godziny jazdy, bez pośpiechu oczywiście; przewozi się w przestrzeni bagażowej wszystko, obok tej oryginalnej walizki w kształcie żywej owcy ( i obok skutera) spoczną za chwilę nasze plecaki, lokalsi najczęściej przewożą w podręcznych woreczkach wymiociny, produkowane naprędce w czasie jazdy

W zasadzie byłbym skłony sądzić, że naganiacz jest tym samym co u nas reklama, w istocie jest jednak o wiele lepszym wynalazkiem! Trzeba umiejętnie zeń korzystać: jeśli chcesz się gdzieś dostać (powiedzmy tak jak my do Agadiru) , stań ostentacyjnie na środku dworca udając, że nic cię tutaj nie interesuje lub najlepiej krzyknij powiedzmy „AGADIR!”. Dopadnie cię kilku naganiaczy, a ten, który przy tobie zostanie jako ostatni weźmie najniższą cenę za przejazd, zaprowadzi, ustawi na peronie, w razie potrzeby nawrzeszczy że się rozłazisz po sklepikach, wsadzi bagaż, doliczy koszt bagażu (ale dopiero jak będziesz już wygodnie siedzieć w autobusie: TARGUJ SIĘ!!!) pomacha na pożegnanie... Tego reklama nie potrafi. Tak samo wystarczy stanąć na targowisku, przed postojem taksówek, w dzielnicy restauracyjnej, itd. Zawsze ktoś się znajdzie, kto weźmie najmniej ze wszystkich i zaprowadzi za rękę. (nie miałem niestety poczucia, że umiejętnie korzystam z naganiaczy, zawsze czułem się orżnięty...)

podstawowa jednostka komunikacyjna w Medinie, ulice są zbyt wąskie na samochody, tylko skuter albo osioł dają radę. Poza tym tankować można przy każdej studni

już widać, że za tradycją czai się nowoczesność w dresiku, jak u nas...

Osiołki są popularne w różnych konfiguracjach. Jego znaczenie i zwinność wprawdzie tutaj nie są przedstawione w korzystnym świetle, jednak ich wartośc uwypukla się w wąskich uliczkach  Marakeszu, gdzie  między straganami (i półkami sklepów) śmigały jak strzała (taka ośla strzała).

Marokańczycy mają doskonale rozwinięty system komunikacji tradycyjnej: taksówkarz zagadnął gdzie jedziemy i dowiedział się, że nie chcemy taksówki (za droga) bo idziemy na dworzec autobusowy, krzyknął więc  do jakiegoś człowieka przysypiającego pod palmą, ten do odległego taksówkarza, ten znowu do sklepikarza, kolejnego, jeszcze jednego  i następnego... Zanim doszliśmy, wiadomość o naszym przybyciu już była na miejscu, czekał naganiacz który wiedział gdzie jedziemy, ilu nas jest i ile chcemy zapłacić (wygadaliśmy się przed taksówkarzem) WSPANIAŁE!!!!!!

początkowo sądziłem, że wielbłąd jest wyłącznie dla turystów (tutaj parking hotelowy) jednak jadąc przez półpustynne obszary gór północnego Atlasu widziałem liczne dromadery pasące się razem z kozami i owcami, może do czegoś się ich tam jeszcze używa?
No wreszcie, mój ulubiony środek transportu, niestety zauważyłem, że w Maroku rower jest raczej dla biedoty, więc w zasadzie poczułem się swojsko ze swoimi 150 euro w kieszeni
No i skutery, zdezelowane, posklejane, podrutowane, na każdym kroku gdzieś się naprawia skuter, co 100 metrów znajdziesz warsztat naprawy skutera. Wydaje mi się, że Marokańczyk i skuter są jak  baca i owca, każdy ją ma, cokolwiek to znaczy ;-)

Oczywiście przemieszczając się gdziekolwiek trzeba się ostro licytować i targować, a nie popuszczać, bo wiadomo: co ja dziecku powiem gdy mój sym pojedzie do Maroka z dziewczyną? Że jest drogo bo ojciec przepłacał? NIGDY!!!! „Ju ar not from jurop, ju ar from SAHARA maj frend” to najpiękniejszy komplement jaki usłyszałem po długich i owocnych negocjacjach. Negocjatorzy wypali na koniec skręta z lokalnym produktem zielarskim, za dystrybucję którego sprzedawca siedział trzy miesiące w kiciu, bardzo chwaląc sobie pobyt ;-)




Podróżowanie, zwłaszcza na prowincji ma wiele oblicz, jednym z nich jest dostosowywanie ciężarówek na potrzeby podróżnych. To co widać jest dwupiętrowym (!!!!) pojazdem na którym wożeni są ludzie (na górze)  zwierzęta (na dolnym pokładzie)  albo ludzie i tu, i tu. Ekstremalnym widokiem była adaptacja samochodu typu PICKUP, na pojazd dwupokładowy. Strasznie to wyglądało nawet patrząc z boku, nie fotografowałem bo przykro mi było patrzeć na ludzi.
z początku mnie to śmieszyło, naliczyłem 6 albo 7-dmioro dzieci w samochodzie (zakładam,  że bagażnik jednak jest pusty), plus mama i tata. Dzisiaj, jak patrzę na Lucka, już niezbyt jest to wesołe... Z perspektywy czasu mam pewność, że rozrodczość w UE jest rozumiana jedynie jako pojęcie z pogranicza biologi i demografii, ewidentnie dyskryminujące pary homoseksualne.
 

Mały słowniczek, którego nie znajdziesz w przewodnikach:
Łat is Jou Prajs maj friend -jestem skłonny dużo opuścić
half prajs maj friend- jeszcze dużo opuszczę
czip maj friend- lepiej tego ode mnie nie kupuj bo nie spuszczę a i tak cię orżnę
maj boss łil kil mi- możliwości negocjacyjne są juz mocno ograniczone, ale kup dwie rzeczy to jeszcze spuszczę
oryżinal ametist- „oryginalna” pamiątka zrobiona z soli kuchennej i nadmanganianu potasu (rozpuszczalna w wodzie)
oryżinal / kamel skin/ antik suwenir etc-  oryginalna, masowa produkcja krajowa, z reguły z papieru imitującego inny materiał (również skórę w butach), kup za dowolną cenę a i tak cię orżnę,
first klas bus maj friend- śmierdząca skorupa z nieszczelnym układem wydechowym, zarzygana i jadąca około 30 km na godzinę, służąca masowej komunikacji na drogach bitych i asfaltowych. Bardzo dobrze pozwalająca sie zasymilować z lokalną społecznością.
weri gut, weri czip (o jedzeniu)- bardzo niedoprawione, bardzo drogie
friendli atmosfier hotel -omijaj z daleka, bo cena taka jak w hotelu w centrum Marakeszu, a będziesz spać na kafelkach na dachu (co jednak sobie chwaliłem, ze względu na zaduch wewnątrz hostelu)
 

Tutaj za to dość pocieszający widok, jak wspomniałem, skuter każdy powinien mieć, choćby skuter dostosowany (oczywiście zgodnie z normami UE) na potrzeby osób niepełnosprawnych ;-)




powoli, powoli idzie nowe...




czwartek, 10 listopada 2011

pocztówka z wakacji MAROCCO

No i wróciłem, obyło się bez zatruć, ale za to mam zapalenie zatok. Zapraszam (wkrótce) na relację z wyprawy, a jest co wspominać: zamieć śnieżną w górach, nieprawdopodobnie fotogeniczne rytuały  Wielkiego Święta jak go lokalsi nazywali, architektura średniowiecznych miast, cały ten rozgardiasz targowy i ogólnie ludzi radzących sobie z biedą wspaniale. A teraz mały landszafcik (modelce nie płaciłem za pozowanie.