czwartek, 31 maja 2012

Mistrz trzeciego planu

Ostatnio robiłem zdjęcia na komunii u siostrzeńca, spotkałem starych znajomych, Księdza który mnie chrzcił i dawał ślub moim rodzicom /w odwrotnej kolejności ;-) /. Pani Katechetka szepnęła mi, bym zrobił zdjęcie  jej miłemu synkowi, na co ten oczywiście z radością przystał ... jak by to ująć, chłopak ma duży dystans do bufonady, konwenansów i tego co komu wypada ;-)



poniedziałek, 28 maja 2012

Lucek film selekszon


Ojciec i Syn, wieczór, pijemy mleczko z miodkiem, przy okazji oglądamy Kaczora Donalda, taki oto filmik znalazł mój mały miłośnik sztuki filmowej...





czwartek, 24 maja 2012

Armenia cz.3 LUDZIE


No właśnie, ludzie są chyba największym kapitałem tego kraju. Jakiś czas temu czytałem wspomnienia Chrisa Niedenthala z fotograficznego pleneru "Polska". Nie same fotografie jednak mnie uderzyły, lecz opisy gościnności Polaków, która minęła bezpowrotnie. Jako dziecko pamiętam jeszcze, że zatrzymywali się w naszej wiosce od czasu do czasu obcy ludzie, każdy ich zapraszał na kielonka, kawę, obiad, i nic nie było w tym nadzwyczajnego. W Armenii kult gościnności jest ciągle żywy, do tego stopnia, że odmawiając komuś odwiedzin (choćby dlatego że śpieszyliśmy się dalej), padało pytanie: "dlaczego nie chcecie, czy coś ze mną jest nie tak?". Gościna jest dla Nich zupełnie naturalna, a odmowa ( o czym przekonałem się na własnej skórze) obraźliwa...











Pojawienie się kilkuosobowej grupy z plecorami zawsze budziło ciekawość

Szczególnie wyjątkowi są mieszkańcy wsi, tam otwartość jest niezrozumiała dla przeciętnego europejczyka (z małej). Zapragnąłem chwili oddechu od trajkoczącej gromadki, więc poszedłem szukać wina i piwka dla całej grupki. Zapuściłem się do górskiej wsi, deszczowo, chłodno, z gór schodzą pasterze, gdzieniegdzie gania dzieciarnia, a wszystko zatopione w urwistej dolinie otoczonej białymi szczytami. Póki szedłem, było ok, ale wystarczyło się zatrzymać, by po chwili otworzyły się drzwi, zza drzwi wyłania się postać, podchodzi i ucina pogawędkę pytając jednocześnie, czy nie zatrzymam się na noc, bo pada deszcz i nie ma gdzie stąd iść...












Taka ciekawa opowiastka: robiłem zdjęcia nad wsią, podszedł do mnie pasterz, gumniaki oblepione błotem, wyciągnięte gacie, kij przy dłoni. Ogorzała twarz, niezbyt biały uśmiech,  mieszka w ledwie skleconej lepiance przyklejonej do stajni, ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Znając nosa meteorologicznego naszych górali zapytałem go, czy orientuje się jaka będzie pogoda na najbliższe dni. Ten się zastanowił, popatrzył na mnie lekko zakłopotany i powiedział, że nie wie, bo nie sprawdzał dzisiaj Internetu, ale zaraz pójdzie i sprawdzi. "Jak to sprawdzi?" zdębiałem... W chatce miał laptopa i szerokopasmowy, bezprzewodowy internet. To nie jest żart.



W miastach ta gościnność nie jest tak oczywista, ale spróbuj kolego kogoś zagadnąć, zaraz dostaniesz kawę i ciasteczka, przechowają Ci plecak a na dodatek wcisną owoce i "konfiety" na drogę...








wystarczyło zapytać, skąd jedzie marszrutka, a już mieliśmy kawę, ciasteczka i wszystko co trzeba. Strażacy miasta Sevan, kawę parzył sam zastępca komendanta.




Pewnym wyjątkiem (ale to chyba jednak reguła) są taksówkarze. Na każde pytanie (nawet o cenę taksówki) kłamią. W ich świecie marszrutki nie jeżdżą, wszędzie jest daleko i nigdzie się nie da dojść piechotą. 

Przelicznik odpowiedzi taksówkarskich: 

  • w realu 1 km to u nich 7km, 
  • 40 to 70 km,
  • 100 km to 140km. 
Przelicznik cen:
  • jeśli zaczął od 15 000 to skończy na 12 000, 
  • jeśli zaczął od 10 000 skończy na 7000,
  •  a jeśli od 4000 to skończy na 2000.  
Kurs liczą według licznika kilometrów wskazanego w samochodzie, problem w tym, że są dwa liczniki, jeden fabryczny i ten drugi (też fabryczny) który daje się zerować. W naszej Wołdze licznik zerowalny pokazał 120 km, podczas gdy niezerowalny (fabryczny) wskazał 98 km. Czy jakiś mechanik może mi wytłumaczyć, jak oni to zrobili?


najfajniej jeździ się "awtobusem", czasami jednak się nie zatrzymuje, bo jest zbyt wypełniony. Spokojnie,następny jedzie jutro, (o ile się zatrzyma)

















handelek, jaka szkoda, że u nas zakazany dyrektywą unijną...






podstawowa poza obserwacyjna

Ormianie uwielbiają się gościć, gaworzyć i być ze sobą pod gruszami, nad ruczajami, w knajpkach i domach, a nawet na cmentarzach. Obklepują się przy tym, obściskują, śmieją i znowu poklepują. Miejsc do biesiadowania z grilem, bieżącą wodą, daszkiem i krzesłami mają masę, tak średnio jedno na kilometr. Zawsze znajdzie się ktoś, ktoś siedzi i je. Dociekaliśmy skąd oni mają czas na takie siedzenie, to proste, odpowiedział jeden z naszych gospodarzy biesiady: "Jeśli nie ma pracy to biesiadują, jeśli jest praca, to pracują". Boże, jakież to proste, ja jak nie mam pracy to też pracuję.....

środa, 16 maja 2012

Armenia cz 2. Alaverdi

Po każdej takiej wyprawie pada w moim kierunku przynajmniej jedno takie pytanie: "no i po co ty tam jeździsz"? Szczerze powiedziawszy to ja osobiście nie wiem, ale chodzi mi chyba o bardzo proste  emocje i całkiem elementarne odczucia. Na takiej wyprawie jeśli mam ochotę usiąść, to siadam i siedzę, jeśli chce mi się patrzeć na ludzi to po prostu patrzę, a jeśli nic mi się nie chce, to mi się nie chce całą parą.  I tak płyną dni od zdziwienia do zdziwienia, a czas odmierza raczej zapach koszulki i kurz na butach niż zegarek. Ten armeński wyjazd miał właśnie takie znamiona włóczęgi, do tego stopnia, że łaziliśmy po górach dla samego łażenia, a gdy leżeliśmy na plecach to dla samego leżenia.  Całkiem luźny plan zwiedzania Armenii zaczął się od prowincji Lori, w której, według przewodników, wiele do zwiedzania nie ma.  Zwykle wychodzę z założenia, że im dalej od ścieżek przewodników tym ciekawiej, co kolejny raz okazało się strzałem w dziesiątkę. 

Chciałbym tutaj jakoś pięknie i strzeliście opisać fenomen miasta Alaverdi, ale nie zmierzę się z Językiem Polskim, bo trudno mi opisać coś, co mnie zszokowało na wielu płaszczyznach.  (UWAGA: wystarczy 500 złotych żeby w łykend wyskoczyć tam i z powrotem, w sumie w ciągu jakichś 7 godzin jest się już na miejscu!). 

Jechaliśmy długo marszrutką, dnem jakiejś przepastnej, wilgotnej i ciemnej doliny górskiej, krętą drogą, zero widoków, tuż za tabliczką Alaverdi, wąska strużka drogi wbiła się w potężną dolinę, na dnie której rozłożyły się zrujnowane zakłady przetwórstwa rudy miedzi. Nad całym miastem góruje potężny komin. Ta fabryka przytłacza swoimi betonowymi ścianami, sterczącymi zbrojeniami, wygląda jak wielka ruina ale ma się nieodparte wrażenie, że w środku  się coś tam kotłuje, zupełnie niedostępne dla oczu.  Samo miasto robi dość ponure wrażenie, słońca bardzo mało bo dno doliny, promienie błąkają się gdzieś tam, po szczytach gór, nad całością stożek potężnej góry, która nie wiedzieć czemu kopci jak oszalała, stoki doliny praktycznie bez roślinności, gruz skalny, kurz, syf, śmieci dookoła. Nad całym miastem kilometry drutów pod napięciem i ten koszmarny zakład widoczny z każdej strony. Typowo dla tego typu wycieczek, dla dodania sobie animuszu i podjęcia decyzji strategicznych, wyszukaliśmy miłą knajpkę :-), w której przy suto zastawionym stole snuliśmy plany dalszego zwiedzania miasta.

w Europie Alaverdi, ze względu na nieprawdopodobnie piękne góry byłoby kurortem...


Mieliśmy szczęście, był dzień wyborczy, na ulicach sporo ludzi, plakaty wyborcze, scena, podnieceni przechodnie podpowiadają nam, że zaraz przyjedzie prezydent. No i co w tym mieście takiego dziwnego? Całe to ponure otoczenie nie odbija się w żadnym stopniu w ludziach, których tam spotkaliśmy. Mówię o tym odbiciu, jakie widać jeszcze w mieszkańcach niektórych polskich miast i dzielnic. Miejscowi wydali mi się jacyś tacy oderwani od tła: uśmiechnięci, zrelaksowani, pomocni, każdy zajmuje się jakimś drobnym zajęciem, każdy ma swoje miejsce. Sielanka prowansalskiej wsi. Duży ruch w mieście pozwolił nam skorzystać z kolejki linowej, wyjątkowo czynnej w dzień wolny od pracy, zwykle wożącej robotników do kopalni miedzi. A na górze kolejny szok. połowa miasta położona jest na dnie potężnego kanionu, który wygląda zupełnie nierealnie w tutejszym otoczeniu: przecina on niemal płaską dolinę górską, nad którą wznoszą się malownicze wzgórza i góry o łagodnych i przyjaznych stokach.  tam na górze jest jakby zupełnie inne życie, niemal sielskie, urocze, spokojne, skąpane w słońcu. Miasto otaczają łąki i pastwiska, wioski i dróżki szutrowe, jedyny niepokojący, natarczywy i chyba złowrogi element to owa stożkowa góra, która nieprawdopodobnie dymi i sama kopalnia, wydająca się wdzierać do wnętrza ziemi.









na dnie tego kanionu jest połowa miasta


górna część miasta, z prawej na dole widoczne urwisko kanionu, na dalszym planie kolejne osiedle, obydwa dzieli kilkusetmetrowa rozpadlina

Niesamowite wrażenie robiło na mnie to, że tam na górze kanion raz znikał z oczu, a raz "wyskakiwał". W górnym mieście, jest masa miejsc, z których nie widać tej wielkiej dziury, do tego stopnia, iż wydaje się, że przejście z jednego osiedla do drugiego zajmie kilka minut. Omal nie padliśmy ofiarą złudnej percepcji, planowaliśmy dojście do oddalonego może o 3-4 km monastyru (widocznego gołym okiem) przez pastwiska, szczęśliwie lokalsi wyjaśnili nam, że to kawał drogi i że przez pastwiska się dojść nie da, są pocięte wąwozami i kanionami, wszędzie tutaj jest daleko, i wszędzie naokoło...





dopiero z góry okazało się, że pod szczytem góry jest kopcący komin,


Kanion wygląda jak bruzda w ziemi, kilkaset metrów miejscami pionowego urwiska,  tuż na krawędzi rozlokowały się domki, nieopodal stoją zwyczajne blokowiska, a całość sprawia wrażenie, że ten kanion albo się dopiero co pojawił, albo już za chwilę zniknie, zabliźniony dwoma krawędziami urwiska. Zdumiewające jest też relacja ludzi i owej "krawędzi", dzieciaki siedzą sobie tutaj i rzucają kamyki w dół, dorośli stojąc kilka centymetrów od brzegu,  spluwają w dół łupki słonecznika, a świnie i krowy popasają się tam, gdzie miałem wrażenie za chwilę wszystko się zapadnie. Sądziłem, że kanion wyrzeźbiła rzeka, ale doczytałem, że Kanion rzeki Debed ma genezę tektoniczną i w czasie trzęsień ziemi poszerza się. Tak czy inaczej wygląda na to, że cały ten ziejący dymem "krater" został jednak w jakiś sposób oswojony przez miejscowych.




Nie doszliśmy tego dnia do monastyru, rozbiliśmy się jak miejscowi, ze trzy cztery metry od urwiska, mając niesamowity widok na ścianę wąwozu z wklejoną w terasę wsią, nad którą górował monastyr. Na łąkach plątanina drutów pod napięciem, pasą się krowy, śpiewają ptaki, od wsi dochodzą poszczekiwania psów, muczenie krów i nawoływania ludzi. Tylko komin kopcił obficie i non stop, w ciszy, po całej dolinie roznosił się dym, i markotnie mi się robiło od tego widoku.


dymi, dymi, dymi




czwartek, 10 maja 2012

Armenia cz.1

Po powrocie z Armenii usilnie rozważałem, co jest takiego w tym kraju, że z rozrzewnieniem wracam myślami do tej podróży. Gdybym pojechał tam klimatyzowanym samochodem, doznałbym cywilizacyjnego szoku: tragiczne, dziurawe drogi (w większości szutrowe), zrujnowane miasta, syf na ulicach, rozwalone fabryki, góry wprawdzie piękne, ale tylko o tej porze roku, gdy jeszcze trochę śniegu na szczytach. Poza tym, koszmar. Ale podróż miejscowym transportem i pieszo pozwoliła nam się zapoznać z ich największym skarbem (oprócz, złota, miedzi, rud metali rzadkich, gazu, surowców skalnych, koniaku i wina z granata, które wszystkie razem wykupili Amerykanie). A jednak, oni mają ciągle coś, czego my już od dawna nie mamy: dobrzy, gościnni, bezinteresowni, wyrozumiali, nienachalni, delikatni i radośni ludzie. Szerzej o ludziach napiszę jak mnie bardziej natchnie "polonistycznie", teraz krótka relacja z dziwnego miejsca...

Schodziliśmy z gór marząc o kąpieli, w przewodniku jasno stał opis gorących źródeł w jednej z wiosek, tam zmierzaliśmy. Wyobrażałem sobie skalną niszę, obrośniętą przerostami kolorowych minerałów, delikatne słońce połyskujące w zacisznym, srebrzystym bajorku z cicha szumiącym piaskiem na dnie źródła. Nie miałem śmiałości oczywiście myśleć o nadobnych pannach karmiących mnie granatami i pojących wspomnianym winem, mając jednak cichą nadzieję, że będą tam czekać ;-). Gorące źródło (wbrew wyobrażeniom) biło wprost ze śmietnika pełnego plastikowych butelek, śmieci i szkieł (dosłownie), wokoło ruiny budowanego za czasów ZSRR uzdrowiska, betonowa wylewka na 2 ha powierzchni, krowie kupy, obok źródła zrujnowana niecka basenu i rura, skorodowana i wywracająca się, dostarczająca ze śmietnika wodę. Rurę ową zresztą zniszczyłem, opierając się o nią przy praniu majtek w gorącej wodzie... Zamiast panien, w wodzie panowie, w większości podstarzali, otyli, rzekłabyś czytelniczko "obleśni". Tak więc środek dnia, w baseniku gromadka radosnych, pluskających się, popijających piwko i wódeczkę, podjadających ser pamir i cirr, bakłażany kiszone, mięsko i podpłomyki Ormian. Oczywiście w Polsce taki widok równa się dresiarstwo, rzyganie po kątach, awantura z mordobiciem obcych i typowe "bo ja csię tak strszasznie ssszszanuuję". Miejscowi jednak, przedstawili się, zaprosili nas do uczty (jeśli oczywiście nie mamy nic przeciwko temu), porozmawialiśmy kulturalnie o jedzeniu, troszkę o polityce (wyjaśnili zawiłości geopolitycznego położenia Armenii), opowiedzieli nieco o historii Armenii i Górnego Karabachu, wyrazili uznanie dla Polski, zalecili nie pić za dużo bo to niezdrowe, a na koniec przeprosili za śmietnik koło niecki basenu i zaproponowali, że zawiozą nas gdzie chcemy ;-)

























sobota, 5 maja 2012

Uffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffff

Właśnie wróciłem, styrałem się lekko, więc teraz tylko jedna fotka, wkrótce relacja z podróży, w odcinkach.

Ararat, 4 kilometry w górę