poniedziałek, 19 grudnia 2011

MAROKO cz. 4

Dzisiaj tylko oglądanie...


















  















roboty też się mylą

Literatura reklam Googla daje mi sporo do myślenia:
  1. dlaczego na moim monitorku nie wyświetlają się reklamy pończoszek,
  2. ani, ciasteczek, ani czekoladek, ani piwka, ani ani perfum, ani Biedronki, ani imprez we Wro ani książek, ani nic, a na ekranie małżonki owszem,
  3. dlaczego mój blog nie jest pozycjonowany jako zdjęcia piękne artystyczne, ani superartystyczne, ani wypas artystyczne ani nic, mimo, że wyraźnie robotom piszę jak mają interpretować zdjęcia?
  4. ostatnio doradzałem koleżance jaką lampę ma kupić (Samsung do aparatu NX 100) i co mam na ekraniku? Reklamę  kamerki Samsunga, albo aparacik NX200 przypadek?

Czasami jednak pojawiają się reklamy Chinesedating (ciekawe czemu i co to ma ze mną wspólnego?) ale ostatnio roboty Googla chyba się na mnie uwzięły, takie oto reklamy mam na ekraniku:

Mam wrażenie że chodzi o jedzenie, ale tak czy inaczej mój blog jest pozycjonowany na właściwym rynku: rynku 1 mld odbiorców ;-)

sobota, 10 grudnia 2011

FOTOPLASTYKON: Tożsamość








Nad pewnym zdjęciem spędziłem godziny, przyglądając się mu i poszukując rozwiązania zagadki. Jest mi szczególnie bliskie, bo jest niepozornym, niemym zwornikiem dwóch odrębnych epok, losów dwóch odrębnych rodzin i w pewnym sensie (choć to zabrzmi niezwykle patetycznie) narodów. Patrzenie na nie przysparza mi gęsiej skórki, jest w nim też zagadka, której nie mam odwagi podjąć. A jednak, od czasu do czasu, żeby sobie o niej przypomnieć, podpatruję twarze. Historia zdjęcia chyba jest tak samo smutna, jak historia ludzi, którzy na nim są utrwaleni i tych, którzy (niecałkiem świadomie) z nim żyli...

Jakiś dłuższy czas temu moja 80-cio letnia Babcia dała mi dość kłopotliwy prezent: obrazek "Pana Jezusa" oprawiony w starą, niepozorną, czarną ramkę mówiąc -Chcę byś to zatrzymał-. Wiadomo co myśli sobie przeciętny, nowoczesny, w miarę młody człowiek wkraczający w życie jak dostaje "Pana Jezuska" na drogę, wyciętego z jakiejś starej gazety, ale nie ja!!!  ;-)  Prezent przyjąłem z godnością i powagą (razem ze stówką w łapę) i ... rzuciłem obrazek w kąt gdzieś w przepastnych czeluściach strychu domu.  Lecz wróciłem do obrazka Jezuska, nie z wyrzutów sumienia, ale w poszukiwaniu jakiejś starej ramki, pasującej do nowego nabytku, jaki poczyniłem na nieodżałowanych Niskich Łąkach.  Znalazł się, wziąłem obrazek i po dokładnej inspekcji, zauważyłem, że na ramce są z tyłu przyklejone stare gazety: NIEMIECKIE!!!!. Coś mnie połechtało w żołądku, tył obrazu był wycięty nieporadnie z ramy, a całość sklecona kilkoma gwoździkami. Usunąłem gwoździki, a pod obrazkiem Jezusa było TO zdjęcie. Dokładnie je obejrzałem,  pieczątka zakładu fotograficznego Striegau (Strzegom).


zdjęcie jest bardzo duże, kliknij i szukaj (wciśnij F11)



Nie wiem czy słyszeliście o słynnych pociągach, którymi ludzie z Kresów jechali na ziemie obiecane, w jednym z takich transportów przyjechali moi dziadkowie. Pociąg wyruszył ze Stanisławowa. Moi Dziadkowie po perypetiach wojennych dosiedli się (muszę dopytać gdzie) do składu gdzieś w wyzwolonej przez Rosjan Polsce. Dołączyli do swoich Wujków i dojechali wspólnie do stacji Wrocław Brochów  (wujkowie jechali 2 miesiące). Babcia dobrze pamięta powojenny Wrocław, a jej opis jest dla mnie wstrząsający. Po miesiącu postoju na Brochowie, dotarli do Strzegomia (to ta stacyjka z niektórych moich zdjęć). W 1945 lub 46 (muszę dopytać) w chwili, gdy rozładowywano polski skład, na tej samej stacji do innego składu wsiadali nieliczni już wtedy Niemcy, którzy opuszczali na zawsze te ziemie. Dziś wmawia się nam, że to jakaś abstrakcyjna czarnobiała "historia" a ja ją jakoś mocno czuję. Moi dziadkowie, jako nastolatkowie opuścili swoje domy pod Zofiówką (Kołomyja) w województwie  Stanisławowskim (ta sama Zofiówka co w filmie "Wszystko jest Iluminacją"). Na piecach gotował się obiad, gdy Ukraińcy już palili te domy. 
 
Wprowadzili się do Wsi Ullersdoef numer 37, na piecu stał psujący się już od kilku dni obiad, pozostało kilka pustych szaf, niektórych sprzętów, na ścianach jednak wisiały obrazki i nieliczne zdjęcia.  Wieś zamieszkiwali jeszcze nieliczni Niemcy, których stopniowo, ubywało aż do lat 50-tych. 
 
Kiedy powiedziałem Babci o swoim znalezisku, od razu wskazała mi te wszystkie fakty, pokazała gdzie obrazek wisiał (pokój "dziecięcy", jeśli można tak określić ten pokój, było tam sporo zabawek jak się wprowadzili). Jak stwierdziła, inne obrazki chyba się nie zachowały.

Temat potraktowałem jako abstrakcyjną ciekawostkę, ładnie sobie zdjęcie oprawiłem (w oryginalne ramki, przywróciłem właściwe miejsce w pokoju nad kaloryferem). I historia byłaby skończona, gdyby nie to, że myszkując ze dwa lata temu między ostatnimi gratami, śmieciami i złomem na strychu, jakimś cudem znalazłem obrazek Anioła Stróża, który zawsze wisiał nad moim dziecinnym łóżkiem, gdy jeszcze mieszkaliśmy u dziadków. Modliłem się do niego jako dziecko, lecz potem się zawieruszył na długie lata. Ramka ładna z osobistym sentymentem, więc otworzyłem obrazek a pod wyciętym z gazety wizerunkiem aniołka znalazłem drugie identyczne jak TAMTO zdjęcie...
  
Zdjęcia były dwa, wisiały w dwóch pokoikach w chwili, jak dziadkowie się wprowadzali. Są identyczne, kropla w kroplę. Wykonano je najpewniej w okolicach roku 1925, na co wskazuje data artykułu w gazecie. Zdjęcia zostały zrobione najprawdopodobniej przed szkołą wiejską w Ullersdoef, identyczna brama co w tle fotografii wisiała przed szkołą jeszcze chyba do roku 1995, kiedy dawny budynek szkoły przejął prywatny właściciel. Na tej bramie wisiałem nie raz, mieszkałem trzy domy dalej, doskonale ją pamiętam...
 
I jest tutaj jeszcze jedna, mistyczna tajemnica, skoro te dwa identyczne zdjęcia wisiały w pokojach dziecięcych, to jest tutaj rodzeństwo na tych zdjęciach, mieszkało w tym samym domu i spało w tym samym pokoju co ja... i właśnie tej tajemnicy nie chcę podejmować, bo się zwyczajnie tym ludziom boję patrzeć w oczy.

niedziela, 4 grudnia 2011

Maroko 3. Tego nie kupisz w żadnym biurze (bo po co)

 No nie, tego się nie spodziewałem, ale po kolei. (wybaczcie że krótko, ale o górach pisać nie potrafię, wolę je oglądać...)
 
Po doczłapaniu się do schroniska, już całkiem po ciemku rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację i spać. Koszt noclegu to 150 dirhamów w 10 osobowym pokoju, lodowatym i wilgotnym, na polskie to 60 pln, a więc drogo, za namiot (całość) płaciliśmy 10 dh = 4 pln, więc w obliczu globalnego kryzysu finansowego, wybór był prosty. Następnego dnia bojowe nastroje mocniejszej części ekipy (chcieli włazić na Tubkal) ostudziła postawa solidarności i zrozumienia wobec tych, co chcieli się aklimatyzować, zatem zamiast na 4100 weszliśmy w ramach aklimatyzacji na 3 850 a inni na 4 050 :-) to się nazywa aklimatyzacja. Ekipa, która polazła na mniejszy szczyt wygrała, bo okazało się, że pogoda właśnie się zaczęła załamywać. Z zachodu w oczach rosły jednolite, szare chmury które szybko zaczęły zasłaniać szczytu gór. My coś niecoś jeszcze widzieliśmy, tamci tonęli w śnieżycy i mgle.
 

Atlas na południe od głównego pasma



rzeczone 3 850 plus załamanie pogody w tle

zanim zmieniłem obiektyw już chmury przeleciały nad głowami
Kilkanaście minut na szczycie i złapała nas śnieżyca, więc nie odwlekając zmyliśmy się do schroniska (daleko nie było ;-). Właściwie niewiele się działo potem, cały wieczór dezynfekowaliśmy żołądki po tadżinie (takie danie narodowe, coś jak kotlet z ziemniakami i kapustą), który tadżinem nie był, gdyż było to mniej więcej (nawet więcej) to, co zostaje z rosołu "góralskiego": rozgotowane kości kurczaka, warzywa i ziemniaki. 

Atak szczytowy na Tubkal (następnego dnia) w zasadzie opiszę następującymi słowy: odbył się w godzinach 7.30-11.00 zejście w grupach odbywało się w godzinach 13.00-16.00. Widoczność zero, wiatr 100km/h, temperatura ujemna, szczyt zdobyty.



tuż przed wyjściem na szczyt

tuż przed powrotem

Po zejściu pogoda się załamała na dobre, ze względu na śnieżycę, potężny wiatr wynegocjowaliśmy nocleg za 50 dirchamów (1/3 ceny), recepcjonista trzy razy liczył na kalkulatorze, że 11x50=550 bo tak się targowaliśmy, że nie mógł w to uwierzyć ;-), zmęczeni, szczęśliwi, lekko skacowani (wszystko wypiliśmy plus jeszcze "miejscowym" Słowakom obaliliśmy ich "slivke") poleźliśmy spać. Poranek wynagrodził uszczerbek finansowy za nocleg: proponuję w tym miejscu przerwać pisaninę i cieszyć się widokami.


po śnieżycy, to ma być "afrika dzika"?

























niedziela, 27 listopada 2011

Maroko 2: Góry

Ech, teraz główny cel wyjazdu: góry. Wprawdzie prognozy były niekorzystne, gdyż trzeciego dnia od naszego przyjazdu, w górach miało być załamanie pogody, to jednak parliśmy do przodu. Tak szczerze powiedziawszy, to za bardzo nie wiedziałem co może oznaczać załamanie pogody w Afryce, a jako meteorolog amator kataklizmu się nie spodziewałem, jednak miałem przed oczami mapy prognoz, zwłaszcza prędkości wiatru, które wskazywały, że w piątek zacznie wiać ostro, co na 4 tysiącach oznaczało jedno: 100 km/h. Ale w końcu to Afryka  więc co, najwyżej ciepła bryza znad oceanu ;-).

Dojazd na miejsce był szybki, w Marakeszu stanęliśmy na placu przed bramą do medyny i tradycyjnie, nie robiąc specjalnie zamieszana, czekaliśmy na jakiegoś naganiacza. Pojawił się po trzech minutach, ustaliliśmy cenę (dość wysoką ale chyba nie złodziejską), małe zakupy i ruszyliśmy. Miasto ginęło z tyłu, otwierały się puste, kamieniste równiny, na których tu i ówdzie jakieś krzuny lub większa osada. Czasem zamajaczył w oddali wielbłąd, czasem zamajaczyli chłopcy z tyłu (kierowca raczył nas decybelami z trzeszczących głośników). Jakoś się jechało, spokojnie, nawet chwilami dostojnie, generalnie Marokańczycy nie spieszą się za kierownicą, jadą sobie 6-70 km/h, nie to co w Gruzji czy Rosji, akurat bardzo mi to odpowiada. Góry rosły w oczach.

Tak szczerze powiedziawszy to nie wiem czego się miałem spodziewać, bo Atlas był dla mnie jednym z kilku wymarzonych miejsc, gdzie planowałem się udać jeszcze w podstawówce. Karpaty, Bajkał, Kaukaz zrealizowałem, jeszcze został biegun północny, Kilimanjaro, Góry Smocze (tylko dlatego mi się podobały, że miały ciekawa nazwę, akurat w podręczniku geografii dla klasy ósmej nie było do tematu ilustracji) Himalaje i Patagonia. Po tym wszystkim zacznę realizować marzenia z liceum ;-). 4 tysiące metrów  w Kaukazie czy w Alpach wygląda imponująco. A tutaj małe rozczarowanko, jak się dojeżdża busem do wysokości 3 tysięcy,  to szczyty są niewiele większe niż Śnieżka czy Babia Góra z Zawoi, tyle że kamieniste, przewyższenia na podobnym poziomie, Mam wrażenie, że Tatry z Gąsienicowej lub Czerwonej Ławki są bardziej imponujące, ale dawno nie byłem w Tatrach... Tych 3 tysięcy w każdym razie nie widać, ale czuć jak cholera.

Stojąc na wiejskiej uliczce, przysłuchując się rozgardiaszowi miejsca, wypatrywałem czterotysięczników, powoli docierało do mnie, że zawodzi percepcja, że nie widać lodowców,  śniegu, tylko szarobrunatne skały, że łudzi mnie błękit nieba i łudzi temperatura. Pierwsze kroki w górę jednak szybko rozwiały poczucie zawodu.  Dolina, jest wspaniała, a jeszcze wspanialsi ludzie i ich domy.

Muły, służą do wwożenia turystom bagaży oraz do wwożenia turystów, są raczej tanie i wszyscy się dziwili, po co my wnosimy wory na plecach, nie potrafiłem wytłumaczyć co oznacza "dla idei".

Cała ta dolina to przecięta korytem rzeki morena czołowa (albo denna) dawnego lodowca, teraz dopiero zacząłem sobie uświadamiać gdzie jestem i jak tutaj żyją ludzie. Na każdym kroku spotyka się domki poprzyklejane do eratyków, coś się obsuwa, coś się sypie. Jednak dopiero wyjście ponad poziom dna doliny odsłonił rzecz wspaniałą: na morenie czołowej (tak mi to przynajmniej wygląda) rozłożyło się właściwie miasteczko tętniące życiem. Ludzie jak małe mróweczki chodzą to tu to tam, dzieciary biegają, ktoś nawołuje (jakiś osioł chyba). Miło się to obserwowało z drugiego końca doliny. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko nie zsuwa się w stromą przepaść.

bardzo piękne i artystyczne zdjęcie (piszę te słowa, bo roboty google przeszukują mi bloga a liczę, że zostanę zaliczony do grona bardzo pięknych i artystycznych zdjęć) :-p. 


Zlustrowałem wszystkie foty, przeszperałem w pamięci: nie zauważyłem w tej wiosce żadnych drutów elektrycznych, czyżby mieli instalację podziemną, to i kanalizacja gdzieś się kryje? :-)

 
Flisiu (uczestnik wyprawy), zobaczywszy tą fotę, zerknął na niebo i skwitował ze zdziwieniem: to tutaj takie niebo jest?


Dość długa wspinaczka otworzyła kolejną ciekawostkę, ogromne rozlewisko (a raczej koryto), jakby zawieszone  nad stromą i wąską doliną strumyczka. Wygląda to jak kamienne jezioro, i chyba kiedyś to było górskie jezioro, na jednym z następnych zdjęć (następny post?) będzie dokładnie widać skąd mnie naszło takie przypuszczenie.


Te ptaki to ani sępy (jak sądziliśmy gdy latały daleko) ani orły (jak już podleciały bliżej) ani nawet sokoły (jak już nad głową latały) tylko ptaki wyglądające mocno lekko przerośnięte szpaki lub kawki. 

Droga pod górę była szeroka i wygodna, jak się dowiedziałem od mojej dentystki, zapalonej turystki, latem co 100 metrów stoi ktoś, kto chce Ci sprzedać cokolwiek, a owa aleja handlowa ciągnie się ponoć, aż pod schronisko (5-6 godzin marszu pod górę). Nawiasem mówiąc, to w czasie naszego podejścia paliło słoneczko aż miło, a od kamyczków bił przyjemny żarek, nie wyobrażam sobie jak można wtargać plecak na górę, powiedzmy w sierpniu, gdy temperatura w cieniu sięga 45 stopni... Muszę powiedzieć, że po około 3,5 godzinach podejścia zacząłem odczuwać jego uroki (a może uroki wysokości), zacząłem odczuwać, że droga się mi dłuży...

Mistyfikacja albo cud geologiczny, jedyny biały kamień w całym Atlasie a szukałem dokładnie (ten raczej pomalowany jest na biało). Swoją drogą bardzo malowniczy w zestawieniu z tym "kościółkiem". Zdjęcie bardzo piękne i artystyczne panie robocie ;-)

droga mi się dłuży............



No i tutaj widać jak się zmienia percepcja w górach, wymarsz był spod tamtej dalekiej góry (widać nawet drogę wiodącą do wiochy, z której wyszliśmy)
słońce zachodzi a droga się dłuży, dłuży dłuży ..........................................................................

to jeszcze nie koniec gór, do następnego odcinka!









sobota, 19 listopada 2011

Maroko cz. 1: niezbyt subtelny opis wyprawy

Wybaczcie, że tak długo kazałem czekać na pierwszego posta o Maroku, musiałem przez dwa tygodnie pozamiatać sprawy pod dywan, lecz teraz mogę się zrelaksować pisaniną ;-). Nie jestem pierwszym Polakiem w Maroku, więc wieść o tym kraju dotarła do mnie znacznie wcześniej niż narodził się plan podróży. Nie badałem w zasadzie prawdziwości njusów,  więc szybko utrwalił mi się obraz kraju zasyfionego, pełnego naciągaczy, gdzie Staphylococcus aureus,  Reoviridae wszelkiej maści, nie wspominając dysenteri czającej się na każdym kroku, które wszystkie razem tym bardziej niebezpieczne, że chowają się za burkami lub za ciemnymi splotami zasłon zaplutych knajp. Zaopatrzony zatem we wszelkiego typu medykamenty profilaktyki układu pokarmowego (doliczając w to litr krupnika) ruszyłem z grupką indywiduów ku przygodzie. 

Może nie opiszę tego, że w samolocie rozkręciła się miła imprezka, rzekłbyś czytelniku "dziecięce baraszkowanie", z wykorzystaniem środków profilaktyki żołądka, zakończona atakiem śmiechu przed marokańskim celnikiem. Ale wróćmy do rozważań: pierwszy dzień uświadomił mi dwie ważne rzeczy z kategorii cywilizacyjnej: po pierwsze rasa ludzka nie zginie, po drugie nie dotyczy to Europejczyków (co zasadniczo mnie cieszy, gdyż europejczykiem się nie czuję, a już na pewno nie EUropejczykiem). Krótki, kilkudniowy pobyt był przebogaty w doświadczenia i obserwacje, więc , jeśli pozwolicie, przedstawię je w odcinkach dzieląc na pojedyncze „tematy”.
 
dwa, trzy, cztery kółka, dwie, trzy, cztery nogi czyli rzecz o przemieszczaniu

Z natury rzeczy, wysiadając gdzieś na dworcu, lotnisku czy przystanku, rzucam się w specyficzny rytm lokalnej społeczności: na wschodzie jest jakby wolniej, bez pośpiechu, tutaj... ech, młyn i ul, taki, że konieczne jest lekkie opędzenie się od natrętów i złapanie oddechu... przed głębokim nurkiem w męty (dosłownie) głębin marokańskiej rzeczywistości.

Postój taksówek obok lotniska w Agadirze, tylko Merce w kolorze kości słoniowej, skórzane tapicerki, wypasione wnętrza, samochody jeszcze z lat prosperity (70-te) wszystko w doskonałym stanie, muzeum albo lepiej skansen, czy Mercedes czuje dumę?
 

Tuż po wyjściu z lotniska napadła nas zgraja formalnych instytucji społeczno-ekonomicznych specyficznych dla Maroka: naganiacze. Początkowo nie mogłem zrozumieć tego zdumiewającego fenomenu (a powszechnego i chyba niezbędnego dla społeczności arabskich), bo po co mnie naganiać do taksówki, kiosku, knajpy, autobusu, dorożki, hotelu, grila, sracza, kawiarni, biura podróży, haszu... skoro sam tam mogę trafić. Dość powiedzieć, że w autobusach (zdezelowane, śmierdzące skorupy blaszane) zawsze jedzie jeden naganiacz, który wysiada przy idącej, siedzącej lub śpiącej przy drodze osobie, po czym rozpoczyna zachęcać, a potem negocjować cenę. To co tu opisuję wydarzyło naprawdę: idzie kobieta, zakutana w tradycyjny ubiór, w kierunku przeciwnym do kierunku poruszania się autobusu. Autobus się zatrzymuje, wysiada naganiacz i rozpoczyna się: ona wyraźnie nie jest  zainteresowana, potem przecząco macha rękami, potem nawet próbuje się wyrwać, ale w pewnym momencie zaczyna się interesować, w końcu wsiada do autobusu i płaci za przejazd, siedzimy wmurowani. Autobus zmienia kierunek jazdy, jedzie bocznymi uliczkami, podjeżdża gdzieś w pipidówę, kobieta wysiada, pasażerowie nie protestują, wszyscy są zadowoleni, czas płynie.
Podróże autobusami są bardzo spokojne, 100 kilometrów około 2,5-3 godziny jazdy, bez pośpiechu oczywiście; przewozi się w przestrzeni bagażowej wszystko, obok tej oryginalnej walizki w kształcie żywej owcy ( i obok skutera) spoczną za chwilę nasze plecaki, lokalsi najczęściej przewożą w podręcznych woreczkach wymiociny, produkowane naprędce w czasie jazdy

W zasadzie byłbym skłony sądzić, że naganiacz jest tym samym co u nas reklama, w istocie jest jednak o wiele lepszym wynalazkiem! Trzeba umiejętnie zeń korzystać: jeśli chcesz się gdzieś dostać (powiedzmy tak jak my do Agadiru) , stań ostentacyjnie na środku dworca udając, że nic cię tutaj nie interesuje lub najlepiej krzyknij powiedzmy „AGADIR!”. Dopadnie cię kilku naganiaczy, a ten, który przy tobie zostanie jako ostatni weźmie najniższą cenę za przejazd, zaprowadzi, ustawi na peronie, w razie potrzeby nawrzeszczy że się rozłazisz po sklepikach, wsadzi bagaż, doliczy koszt bagażu (ale dopiero jak będziesz już wygodnie siedzieć w autobusie: TARGUJ SIĘ!!!) pomacha na pożegnanie... Tego reklama nie potrafi. Tak samo wystarczy stanąć na targowisku, przed postojem taksówek, w dzielnicy restauracyjnej, itd. Zawsze ktoś się znajdzie, kto weźmie najmniej ze wszystkich i zaprowadzi za rękę. (nie miałem niestety poczucia, że umiejętnie korzystam z naganiaczy, zawsze czułem się orżnięty...)

podstawowa jednostka komunikacyjna w Medinie, ulice są zbyt wąskie na samochody, tylko skuter albo osioł dają radę. Poza tym tankować można przy każdej studni

już widać, że za tradycją czai się nowoczesność w dresiku, jak u nas...

Osiołki są popularne w różnych konfiguracjach. Jego znaczenie i zwinność wprawdzie tutaj nie są przedstawione w korzystnym świetle, jednak ich wartośc uwypukla się w wąskich uliczkach  Marakeszu, gdzie  między straganami (i półkami sklepów) śmigały jak strzała (taka ośla strzała).

Marokańczycy mają doskonale rozwinięty system komunikacji tradycyjnej: taksówkarz zagadnął gdzie jedziemy i dowiedział się, że nie chcemy taksówki (za droga) bo idziemy na dworzec autobusowy, krzyknął więc  do jakiegoś człowieka przysypiającego pod palmą, ten do odległego taksówkarza, ten znowu do sklepikarza, kolejnego, jeszcze jednego  i następnego... Zanim doszliśmy, wiadomość o naszym przybyciu już była na miejscu, czekał naganiacz który wiedział gdzie jedziemy, ilu nas jest i ile chcemy zapłacić (wygadaliśmy się przed taksówkarzem) WSPANIAŁE!!!!!!

początkowo sądziłem, że wielbłąd jest wyłącznie dla turystów (tutaj parking hotelowy) jednak jadąc przez półpustynne obszary gór północnego Atlasu widziałem liczne dromadery pasące się razem z kozami i owcami, może do czegoś się ich tam jeszcze używa?
No wreszcie, mój ulubiony środek transportu, niestety zauważyłem, że w Maroku rower jest raczej dla biedoty, więc w zasadzie poczułem się swojsko ze swoimi 150 euro w kieszeni
No i skutery, zdezelowane, posklejane, podrutowane, na każdym kroku gdzieś się naprawia skuter, co 100 metrów znajdziesz warsztat naprawy skutera. Wydaje mi się, że Marokańczyk i skuter są jak  baca i owca, każdy ją ma, cokolwiek to znaczy ;-)

Oczywiście przemieszczając się gdziekolwiek trzeba się ostro licytować i targować, a nie popuszczać, bo wiadomo: co ja dziecku powiem gdy mój sym pojedzie do Maroka z dziewczyną? Że jest drogo bo ojciec przepłacał? NIGDY!!!! „Ju ar not from jurop, ju ar from SAHARA maj frend” to najpiękniejszy komplement jaki usłyszałem po długich i owocnych negocjacjach. Negocjatorzy wypali na koniec skręta z lokalnym produktem zielarskim, za dystrybucję którego sprzedawca siedział trzy miesiące w kiciu, bardzo chwaląc sobie pobyt ;-)




Podróżowanie, zwłaszcza na prowincji ma wiele oblicz, jednym z nich jest dostosowywanie ciężarówek na potrzeby podróżnych. To co widać jest dwupiętrowym (!!!!) pojazdem na którym wożeni są ludzie (na górze)  zwierzęta (na dolnym pokładzie)  albo ludzie i tu, i tu. Ekstremalnym widokiem była adaptacja samochodu typu PICKUP, na pojazd dwupokładowy. Strasznie to wyglądało nawet patrząc z boku, nie fotografowałem bo przykro mi było patrzeć na ludzi.
z początku mnie to śmieszyło, naliczyłem 6 albo 7-dmioro dzieci w samochodzie (zakładam,  że bagażnik jednak jest pusty), plus mama i tata. Dzisiaj, jak patrzę na Lucka, już niezbyt jest to wesołe... Z perspektywy czasu mam pewność, że rozrodczość w UE jest rozumiana jedynie jako pojęcie z pogranicza biologi i demografii, ewidentnie dyskryminujące pary homoseksualne.
 

Mały słowniczek, którego nie znajdziesz w przewodnikach:
Łat is Jou Prajs maj friend -jestem skłonny dużo opuścić
half prajs maj friend- jeszcze dużo opuszczę
czip maj friend- lepiej tego ode mnie nie kupuj bo nie spuszczę a i tak cię orżnę
maj boss łil kil mi- możliwości negocjacyjne są juz mocno ograniczone, ale kup dwie rzeczy to jeszcze spuszczę
oryżinal ametist- „oryginalna” pamiątka zrobiona z soli kuchennej i nadmanganianu potasu (rozpuszczalna w wodzie)
oryżinal / kamel skin/ antik suwenir etc-  oryginalna, masowa produkcja krajowa, z reguły z papieru imitującego inny materiał (również skórę w butach), kup za dowolną cenę a i tak cię orżnę,
first klas bus maj friend- śmierdząca skorupa z nieszczelnym układem wydechowym, zarzygana i jadąca około 30 km na godzinę, służąca masowej komunikacji na drogach bitych i asfaltowych. Bardzo dobrze pozwalająca sie zasymilować z lokalną społecznością.
weri gut, weri czip (o jedzeniu)- bardzo niedoprawione, bardzo drogie
friendli atmosfier hotel -omijaj z daleka, bo cena taka jak w hotelu w centrum Marakeszu, a będziesz spać na kafelkach na dachu (co jednak sobie chwaliłem, ze względu na zaduch wewnątrz hostelu)
 

Tutaj za to dość pocieszający widok, jak wspomniałem, skuter każdy powinien mieć, choćby skuter dostosowany (oczywiście zgodnie z normami UE) na potrzeby osób niepełnosprawnych ;-)




powoli, powoli idzie nowe...




czwartek, 10 listopada 2011

pocztówka z wakacji MAROCCO

No i wróciłem, obyło się bez zatruć, ale za to mam zapalenie zatok. Zapraszam (wkrótce) na relację z wyprawy, a jest co wspominać: zamieć śnieżną w górach, nieprawdopodobnie fotogeniczne rytuały  Wielkiego Święta jak go lokalsi nazywali, architektura średniowiecznych miast, cały ten rozgardiasz targowy i ogólnie ludzi radzących sobie z biedą wspaniale. A teraz mały landszafcik (modelce nie płaciłem za pozowanie.

poniedziałek, 31 października 2011

na szybko

siedzę na plecaku i czekam na wyjazd, w międzyczasie fotki z ostatniej sesji ślubnej, jesteśmy ciągle w temacie lewitacji...














poniedziałek, 24 października 2011

LEWITACJA czyli nie przesadzaj z efektami

Na potrzeby sesji poślubnej chciałem opracować i przećwiczyć pewien efekt fotograficzny (żeby nie powiedzieć fotoszopowy), który chciałem wykorzystać właśnie na plenerze. Chcąc sfotografować lewitującego diabła opracowałem sobie na szybko metodę uzyskania czegoś podobnego i... okazało się, że nie jest to takie proste! Oczywiście mogłem sobie do tła dokleić obiekt i gotowe, jednak taka operacja z pewnością powoduje to, że kształt pikseli, rozkład tonalny i inne elementy w obu połączonych warstwach  zwyczajnie się nie zgadzają. A przecież klientela będzie powiększać, przyglądać się i ... opinię łatwo sobie zszargać nieprzemyślanym gadżeciarstwem. Zależało mi na tym, aby i obiekt i tło,  i efekt lewitacji były uchwycone jednym naciśnięciem spustu migawki a oglądający zawsze zadawał sobie pytanie: jak on to zrobił... Oto co wyszło: 



marzenie każdego mężczyzny: lewitująca nad ugorem małżonka




wariant bardziej dynamiczny



Technicznie cała operacja jest bezproblemowa, maska, stempel CTRL+C i wszystko daje się uzyskać, jednak na przeszkodzie stoi mózg, co gorsza nie mój! WASZ! Fota jest tak mało realna, że wydaje się, że albo Ania jest perfidnie wklejona do widoczka (nie wydaje się wam, że jakaś jest zbyt ostra na krawędziach?) a już na pewno jakaś zbyt jasna i niepasująca (być może zrobiłem błąd dopalając lampą....) Nie ma znaczenia, że jej własny cień kładzie się w kadrze. Czyli wytłumaczyliście sobie: tandetne wklejanie: tylko fotoszop.  A co z tym zdjęciem: (UWAGA PATRZCIE NA NIE OKOŁO 20 sekund)


Tak samo mało realne jak poprzednie, mimo, że odjąłem nieco głębi ostrości. No to zobaczcie następną fotę (zdradzam warsztat i tzw. tajemnicę zawodową, jak nic samozwańcy wywalą mnie z cechu, ale w końcu po coś to czytacie!). Ania perfidnie stoi na drabince, a ja jeszcze perfidniej tą drabinkę wymaskowałem. Ale to nic, teraz nawet drabinka jest nierealna, jakby dalej, jakby wklejona, nieprawdaż?




Na dole zdjęcie jest jak najbardziej realne, to jest jpeg z RAW'a, zupełnie nie ma się czego doczepić, a na pewno nie tego, że coś zostało wklejone. NIE INGEROWAŁEM W OBRAZ, wszystko w normie (nawet jakieś głupie to zdjęcie się wydaje). Ale sami widzicie, że coś jest nie tak, że coś wklejone. No to popastwię się nad Waszymi umysłami: czy Ania przysłania od słońca oczy czy pokazuje "puknij się w głowę"? PERCEPCJA.

Zrobiłem sesję poślubną i efekt lewitacji wyszedł wspaniale... tylko, że go nie widać!!! Model zawsze na czymś stoi, choćby to była odległa o kilkanaście metrów siatka cienka na milimetr, rożek płaszcza czy nawet pogięta puszka po piwie. 

To teraz konstatacja bardziej ogólna niż tylko efekt lewitacji. Często się ostatnio przekonuję, że ludzie mają obraz fotografii, żeby trafnie to ująć:  "jakby robionej z małpy". Przerysowanej, przepalonej, z ostrością tu i taaaaaaaaaaaaaam. Jednym słowem takiej, do jakiej przywykli kupując przysłowiowe "małpki", a prawdziwemu artyście na chleb nie wystarcza, bo mu "wizji" nie akceptują ;-) 

ps. gdzieś do połowy listopada "prawdziwy artysta" będzie musiał wstrzymać posty, wybieram się na wyjazd gdzie będę zbierać materiały do dalszych publikacji, a Was zostawiam z zimnym listopadem :-p