Cztery lata temu, rok po wprowadzeniu się do wrocławskiej kamienicy na Hubach poznałem starszą panią, mieszkankę domu. Zwykłe dzień dobry na schodach, czasami wnosiłem jej zakupy do mieszkania. Pewnego razu zaprosił mnie do mieszkania i zapytała, czy nie pomógłbym wynosić meble, gdyż wyprowadza się. Jak nie pomóc? Tą banalną historią zaczyna się, właściwie trwa historia kilku zdjęć, które jak się okazało, są nierozerwalnie związane z tym domem.
Wyprowadzka zaczęła się od drobnych gratków, które trzeba było poukładać w pudła. Wszedłem do mieszkania i... zamarłem. Było jakieś inne, specyficzne. Nie jak mieszkania naszych dziadków bardziej lub mniej "z epoki". Czułem się raczej jak postać ze starej, przedwojennej fotografii, tyle, że w kolorze i trójwymiarze. Zapytałem, czy mogę się porozglądać i porozkładać pudła. Na ścianach w długim korytarzu wisiały obrazy i fotografie, na wielu były napisy po niemiecku. Wyfroterowane podłogi, meble powoskowane. Pachniało trochę naftaliną. Odświętnie mimo, że dzisiaj zaczynamy wyprowadzać tą staruszkę. Zachwyciły mnie sprzęty, trochę podniszczone ale wszystkie w spójnym stylu: meble, kredensy, karnisze, żyrandole, szkła, zastawy, obrazy, fotografie. Oglądałem to wszystko zdumiony, jakbym wizytował jakieś muzeum, albo przeniósł się do innej epoki. W kuchni i łazience stały piece na węgiel, kaflowe, zdobione, z miedzianymi bojlerami. W kredensie szufladki, o ścianę pod oknem oparta stolnica z grawerowanym napisem: GEBR. WICHMANN, BERLIN KARLSTR 13, Instalacje elektryczne w peszlach a pstryczki czarne, ebonitowe. I te obrazy, sczerniałe ale eleganckie, piękne, bez krzty kiczu.
Herbaty nie dostałem, plotki o skąpstwie właścicielki okazały się prawdziwe. Jak się dowiedziałem od pomagających, starsza pani Korpasowa zamieszkała jako panna w tym mieszkaniu razem z wujostwem. Wszyscy pracowali na kolei, nie dopytywałem, ale starsza Pani chyba nie miała męża, była inwalidką od wczesnych lat 60 tych, ciotka szybko zmarła, wujek popadł w ciężka chorobę. Zwykłe losy. Jednak zadziwiające jest to, że wpędzoną w biedę rodzinę nie stać było na remonty, sprzęty a jednocześnie nie pozwolili sobie na wyzbywanie się mebli, których nie można było zastąpić niczym innym. Jak wszyscy mieszkańcy tej kamienicy, ci ludzie wprowadzili się do świeżo opuszczonego przez Niemców mieszkania. W pełni wyposażonego. Z czasem mijały mody, ludzie spieniężali sprzęty, wymieniali na nowe. Rodzina Korpasów jednak z pietyzmem dbała o sprzęty, detale, wyposażenie, meble, a nawet podłogi. Sąsiedzi mówili że ze skąpstwa, może i tak. Co za różnica. I tak mieszkanie przez ponad 60 lat nie zmieniło się na jotę.
Pakując te sprzęty czułem się jakbym palił stare księgi, właśnie uświadomiłem sobie, że znika coś niepowtarzalnego, coś unikalnego w całym Wrocławiu, może nawet coś jeszcze bardziej cennego. Wszystkie sprzęty zostały rozczłonkowane, podzielone, byłem świadkiem jak jacyś ludzie, chyba rodzina, bili się o te sprzęty, jak na ulicy darli się wyzywając od złodziei. Jak podjeżdżały samochody a jeden z krewniaków na miejscu sprzedawał wszystko antykwariuszom. Nawet karnisze wyrywali z tynkiem i ładowali.
To co nie podobało się albo było "tanie" lądowało na śmietniku, co mogłem, ratowałem: kredens, szafka, parę gratów. Na końcu, jak już wszystko było rozparcelowane, puste, siedziałem z siostrzenicą Pani Korpasowej i dyskutowaliśmy o całym tym zamieszaniu. Został nam jeszcze jeden pokój, cały w gratach, pudłach, w kącie leżał węgiel, w drugim kącie popiół. W tym pokoju umarł wuj Korpasowej, od tego czasu pełnił on rolę rupieciarni. Ściany były czarne, okna zadymione, zajęło mi chwilę czasu, by się przyzwyczaić do mroku. Po chwili czasu dostrzegłem stare obrazki na ścianach, w kącie leżały gazety a między nimi wielkoformatowe fotografie. Pod obrazami i za szafkami ukazała się soczysta barwa ozdobnych tapet, fotografie były w bardzo dobrym stanie, kilka jedynie zawilgoconych. Pokazałem to wszystko mojej rozmówczyni.
"Te zdjęcia wisiały w mieszkaniu w chwili jak się wprowadzali tutaj, ciotka ich nie lubiła, niech je Pan zatrzyma bo gotowa je spalić". Teraz te zdjęcia wiszą w mojej kuchni, ale goście, którzy u nas nocują ich nie lubią. Mówią, że ktoś na nich patrzy ... ;-)