czwartek, 4 grudnia 2014

Titi Kaka: co by to powiedzieć o tym miejscu...



Rzadko kiedy udaje mi się zobaczyć rzecz "naj", w skali świata. Bardzo tego chcę, ale jednocześnie się obawiam. Przede wszystkim tabunów turystów, cepeliady i sztuczności tak zwanej "oferty turystycznej". Jezioro zobaczyłem z okien autobusu, dzieliło nas od jego wód okropne, najbrzydsze chyba miasto świata jakim jest Puno. Widok nie napawał optymistycznie, wielki tandetny hotel wyrypany na wyspie, śmieci na nabrzeżu, zielonkawa zupa w zatoce i plamy oleju, a dookoła ni to budowa, ni to ruina, trudno opisać. W porcie oczywiście kolorowe stragany z unikalnym rękodziełem, wszędzie to samo... Kiedyś nad Bajkałem, padłem na lodowatą, czystą plażę i leżałem tak, popijając miejscowe produkty fermentacji i ciesząc oczy niesamowitym widokiem. Tutaj o leżeniu nie było mowy, nawet o plaży nie było co marzyć. Co ciekawe jak dostaliśmy się do portu nikt nas nie nagabywał, nikt nie chciał nam zrobić wycieczki.  Było po 14.00 a o tej porze już się z portu nie wypływa. Poza tym było bardzo mało turystów, port w zasadzie pustoszał. Tym mniej chętni byli łodziarze, że nie chcieliśmy płynąć tam gdzie wszyscy, czyli na tandetne wyspy o których za chwilę, lecz hen, daleko na wyspę Amantani  (Ocosujo). Nikt nie chciał płynąć, bo to grube pięć godzin rejsu, jak nic na noc dotrzemy, a co potem? Znalazł się jednak jeden skiper, nie dość, że opuścił nam cenę, nie dość że zgodził się poczekać na nas do rana, to jeszcze załatwił tani nocleg na miejscu z wyżywieniem. Okazało się, że na wyspie mieszka jego najbliższa rodzina i chętnie ich odwiedzi. Ta wiadomość bardzo mnie ucieszyła, pobiegłem po coś do picia :-). 

Trudno uwierzyć, że turkocząc płynęliśmy na wysokości 3800 m.n.p.m widząc w oddali białe szczyty gór albo bezkres wody. Łódeczka niespiesznie unosiła nad od miasta. Za nami rozpętała się burza, wiało niemiłosiernie, na rozkołysanym jeziorze nie było żadnej łódki oprócz naszej. Powoli, powoli wyciszaliśmy się. Jakoś kojąco działał szum wiatru, rozkołys i terkot silnika. W tym niespiesznym rejsie odsłaniały się przed nami nieskończone formacje chmur, błękitu i czerwieni, jakby jezioro robiło prezentację swoich walorów.  Dumałem sobie, że brakuje tylko jakichś tandetnych widoczków typu rybak na tle tafli wody, albo wschodzący księżyc na białymi szczytami. A jednak... Wydawało mi się, że nie nasycę się ale czas płynął powoli, mogliśmy się cieszyć, dzień już uszedł gdy dobiliśmy do brzegu. Na wyspie zastała nas całkowita cisza, nawet szum fali ustał. Nocowaliśmy w domu u rodziców skipera, staruszkowie, ale nie umiem ocenić w jakim wieku. Mili, sympatyczni i gościnni. U nich zrozumiałem dlaczego w tym rejonie ciągle się je naleśniki z dżemem i białe podpłomyki, jaka jest rola zupy na kaszy kukurydzianej i ziemniaku. Bo to jest ich wielowiekowa tradycja, to jest ich przyzwyczajenie, my tu narzekamy na "monotonne" posiłki, oni są szczęśliwi.  Coś jak u nas kiedyś zupa mleczna i schabowy z kapustą.
W nocy nie mogłem zasnąć, więc późno, przed północą, wybraliśmy się z kolegą na spacer w świetle księżyca. Gdzieś w oddali ostatnie wyładowania atmosferyczne, bliżej perląca się woda a tutaj skąpane w ciepłym świetle księżyca miasteczko. Szkoda mi było zasypiać, więc postanowiłem, że o czwartej rano wyjdę na wschód słońca na najwyższym punkcie wyspy. Być tutaj i nie zrobić dla siebie coś tak miłego?




to nie jest HDR!

ani to...










i proszę, kicz jakich mało... aż oczy bolą




tak, to są nocne zdjęcia, widać gwiazdy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz