czwartek, 20 listopada 2014

Relacja z wyjazdu: od mamony do ambony


Czy tamten region za kilka lat będzie taki jak teraz? Nie. Tak jak nie ma już ludzi z Marmaroszów czy Bukowiny, tak jak nie ma już naszych górali w kierpcach gdzieś na zagonku, tak tutaj znikną z ulic kolorowe spódnice i peleryny. Zostaną może jedynie czapeczki, bo są bardzo praktyczne. Dzieciaki różnią się od swoich rodziców. Chcą być cywilizowane, nowoczesne, siedzą na fejsie i wstydzą się nosić tradycyjne ubrania. A zatem zostanie nam tylko skansen dla turystów. 

Czym zajmują się tamci ludzie? Ja nie wiem dokładnie, ale chyba wszystkim i to własnymi rękami. Ich praca to maleńkie manufakturki, knajpki (często ograniczone do szerokości rondla), stoiska handlowe i "indywidualna" obsługa ruchu turystycznego. Najbardziej dominują: handel, gdzie sprzedaje się ten sam asortyment niezależnie od położenia geograficznego.  Zakupiłem w "ekskluzywnej" manufakturze złotniczej koraliki małżonce ale zapomniałem do kompletu zakupić kolczyki, nie szkodzi, kupiłem dwa tysiące metrów wyżej i trzysta kilometrów dalej identyczny komplet. Oczywiście produkowany indywidualnie na miejscu. Podobnie jest ze wszystkim. 



































legalny, mobilny punkt wymiany walut




Magazynowanie: nie ma sensu wracać do domu, więc noc spędza się na straganie.

















świadomość narodowa budowana jest wokół wojska, pamiątki, parady i rozpamiętywanie dawnych wrogów


Z pewnością unikatowe jest przetwórstwo spożywcze i gastronomia :-) Na dobre knajpy, albo nas nie było stać, albo żarcie było tam jak wszędzie okropne, więc po co przepłacać? Jedynym miejscem wartym zatrzymania były, no jak to nazwać, grille? Rzędy miniaturowych budek albo swego rodzaju grille obsługiwanych przez panie (generalnie mało facetów pracowało "na widoku", jak już to za kierownicą albo w kopalni). Kupowane na miejscu kanapeczki  były pyszne, pożywne, wyprażone na ogniu. Higiena bez zarzutu: najpierw przyjmuje się pieniądze od poprzedniego klienta, potem wyciera się palcem nos, potem nakłada parzące mięso tymi samymi rękami (oczywiście rozdzielając je palcami na porcje), dorzuca warzywek, zawija w biały papierek i kasuje się klienta. Cykl rozpoczyna się na nowo. Klient odchodzi dwa metry, wypluwa to co nie jest w stanie przeżuć, podbiega pies, pożera to a od czasu do czasu defekuje (pies). Jedyne co mnie niepokoiło to fakt, że psy są tłuste, podobnie jak wysmażane na ogniu mięso. Psy są też niebezpiecznie podobne do powszechnie spożywanych jagniąt lamy. Ale to taki mały niepokój.



Aleja gastronomiczna















Handlarka. 5 000 m n.p.m








Boliwijczycy są chyba wierzący, ale niekoniecznie w Jedynego. Wiara jest przerysowana i przeplatana miejscowymi przesądami. Wiele z nich pojawia się niezależnie od regionu. Na przykład taka alegoria złego ducha (duszycy) (Asiu, ty chyba wiesz co to?), dla równowagi szacunek dla Zbawiciela objawia się odpowiednią szatą i właściwą prezentacją wizerunku. Osobiście nie widzę w tym nic złego, w końcu my też naszych bliskich fotografujemy i wstawiamy w piękne ramki, spluwamy przez ramię i nie witamy się przez próg. To jest chyba naturalne dla człowieka.


























Mistycyzm ma wiele twarzy




Figurki nad wejściem (baaaardzo powszechne)



















Dbałość o dobra wieczne idzie w parze z dbałością o dobra doczesne przyjezdnych. 





A na koniec taki oto smaczek, który łagodnie przypomina mi jeden z najważniejszych elementów tamtejszej rzeczywistości: wałęsające się psy :-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz