No nie, tego się nie spodziewałem, ale po kolei. (wybaczcie że krótko, ale o górach pisać nie potrafię, wolę je oglądać...)
Po doczłapaniu się do schroniska, już całkiem po ciemku rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację i spać. Koszt noclegu to 150 dirhamów w 10 osobowym pokoju, lodowatym i wilgotnym, na polskie to 60 pln, a więc drogo, za namiot (całość) płaciliśmy 10 dh = 4 pln, więc w obliczu globalnego kryzysu finansowego, wybór był prosty. Następnego dnia bojowe nastroje mocniejszej części ekipy (chcieli włazić na Tubkal) ostudziła postawa solidarności i zrozumienia wobec tych, co chcieli się aklimatyzować, zatem zamiast na 4100 weszliśmy w ramach aklimatyzacji na 3 850 a inni na 4 050 :-) to się nazywa aklimatyzacja. Ekipa, która polazła na mniejszy szczyt wygrała, bo okazało się, że pogoda właśnie się zaczęła załamywać. Z zachodu w oczach rosły jednolite, szare chmury które szybko zaczęły zasłaniać szczytu gór. My coś niecoś jeszcze widzieliśmy, tamci tonęli w śnieżycy i mgle.
|
Atlas na południe od głównego pasma |
|
rzeczone 3 850 plus załamanie pogody w tle |
|
zanim zmieniłem obiektyw już chmury przeleciały nad głowami |
Kilkanaście minut na szczycie i złapała nas śnieżyca, więc nie odwlekając zmyliśmy się do schroniska (daleko nie było ;-). Właściwie niewiele się działo potem, cały wieczór dezynfekowaliśmy żołądki po tadżinie (takie danie narodowe, coś jak kotlet z ziemniakami i kapustą), który tadżinem nie był, gdyż było to mniej więcej (nawet więcej) to, co zostaje z rosołu "góralskiego": rozgotowane kości kurczaka, warzywa i ziemniaki.
Atak szczytowy na Tubkal (następnego dnia) w zasadzie opiszę następującymi słowy: odbył się w godzinach 7.30-11.00 zejście w grupach odbywało się w godzinach 13.00-16.00. Widoczność zero, wiatr 100km/h, temperatura ujemna, szczyt zdobyty.
|
tuż przed wyjściem na szczyt |
|
tuż przed powrotem |
Po zejściu pogoda się załamała na dobre, ze względu na śnieżycę, potężny wiatr wynegocjowaliśmy nocleg za 50 dirchamów (1/3 ceny), recepcjonista trzy razy liczył na kalkulatorze, że 11x50=550 bo tak się targowaliśmy, że nie mógł w to uwierzyć ;-), zmęczeni, szczęśliwi, lekko skacowani (wszystko wypiliśmy plus jeszcze "miejscowym" Słowakom obaliliśmy ich "slivke") poleźliśmy spać. Poranek wynagrodził uszczerbek finansowy za nocleg: proponuję w tym miejscu przerwać pisaninę i cieszyć się widokami.
|
po śnieżycy, to ma być "afrika dzika"? |
Miszu, nie wszystkie zdjecia sie załadowały :(
OdpowiedzUsuń