niedziela, 4 grudnia 2011

Maroko 3. Tego nie kupisz w żadnym biurze (bo po co)

 No nie, tego się nie spodziewałem, ale po kolei. (wybaczcie że krótko, ale o górach pisać nie potrafię, wolę je oglądać...)
 
Po doczłapaniu się do schroniska, już całkiem po ciemku rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację i spać. Koszt noclegu to 150 dirhamów w 10 osobowym pokoju, lodowatym i wilgotnym, na polskie to 60 pln, a więc drogo, za namiot (całość) płaciliśmy 10 dh = 4 pln, więc w obliczu globalnego kryzysu finansowego, wybór był prosty. Następnego dnia bojowe nastroje mocniejszej części ekipy (chcieli włazić na Tubkal) ostudziła postawa solidarności i zrozumienia wobec tych, co chcieli się aklimatyzować, zatem zamiast na 4100 weszliśmy w ramach aklimatyzacji na 3 850 a inni na 4 050 :-) to się nazywa aklimatyzacja. Ekipa, która polazła na mniejszy szczyt wygrała, bo okazało się, że pogoda właśnie się zaczęła załamywać. Z zachodu w oczach rosły jednolite, szare chmury które szybko zaczęły zasłaniać szczytu gór. My coś niecoś jeszcze widzieliśmy, tamci tonęli w śnieżycy i mgle.
 

Atlas na południe od głównego pasma



rzeczone 3 850 plus załamanie pogody w tle

zanim zmieniłem obiektyw już chmury przeleciały nad głowami
Kilkanaście minut na szczycie i złapała nas śnieżyca, więc nie odwlekając zmyliśmy się do schroniska (daleko nie było ;-). Właściwie niewiele się działo potem, cały wieczór dezynfekowaliśmy żołądki po tadżinie (takie danie narodowe, coś jak kotlet z ziemniakami i kapustą), który tadżinem nie był, gdyż było to mniej więcej (nawet więcej) to, co zostaje z rosołu "góralskiego": rozgotowane kości kurczaka, warzywa i ziemniaki. 

Atak szczytowy na Tubkal (następnego dnia) w zasadzie opiszę następującymi słowy: odbył się w godzinach 7.30-11.00 zejście w grupach odbywało się w godzinach 13.00-16.00. Widoczność zero, wiatr 100km/h, temperatura ujemna, szczyt zdobyty.



tuż przed wyjściem na szczyt

tuż przed powrotem

Po zejściu pogoda się załamała na dobre, ze względu na śnieżycę, potężny wiatr wynegocjowaliśmy nocleg za 50 dirchamów (1/3 ceny), recepcjonista trzy razy liczył na kalkulatorze, że 11x50=550 bo tak się targowaliśmy, że nie mógł w to uwierzyć ;-), zmęczeni, szczęśliwi, lekko skacowani (wszystko wypiliśmy plus jeszcze "miejscowym" Słowakom obaliliśmy ich "slivke") poleźliśmy spać. Poranek wynagrodził uszczerbek finansowy za nocleg: proponuję w tym miejscu przerwać pisaninę i cieszyć się widokami.


po śnieżycy, to ma być "afrika dzika"?

























1 komentarz: