Ja nie wiem jaka dokładnie jest geneza tego święta, coś im się w 2011 połączyło: święto państwowe i święto religijne. Jedyny interesujący mnie aspekt dotyczył życia: wszystko na jeden dzień (a naganiacze nawet twierdzili, że na dwa dni) miało zamierać w całym Maroku. Stojąc na głównym placu Marakeszu nie mogłem uwierzyć, że to miasto może zamierać, i niby jak to ma wyglądać? Chyba tylko w poranek posylwestrowy daje mi pewne wyobrażenie zamierania miasta.
|
ten Pan mnie bluzgał za robienie zdjęcia... |
Charakterystycznym elementem tego święta (jak się później dopiero dowiedzieliśmy) jest rytualne zabicie baranka (od razu mi się to kojarzy z zapisami Biblijnymi), więc siłą rzeczy ów baranek występował wszędzie i we wszystkich kontekstach życia Marokańczyków.
|
w oczekiwaniu na TAXI |
Groźba utknięcia w Marakeszu, który przez dwa dni zdeptaliśmy wzdłuż i wszerz (do 3.00 w nocy ;-) wymusiła decyzję szybkiej ewakuacji w przeddzień święta. Tłumy na dworcach, targach, drogach wściekłe i nie nie mogłem uwierzyć, że jutro wszystko stanie na dobę. Po wielu, niemiłosiernie wielu jak na ten dystans, godzinach jazdy dojechaliśmy do miasteczka rybackiego Essaouira. Kilka pierwszych kroków po mieście zachwyciło mnie: średniowieczne miasto, świetnie zachowane, tętniące życiem, i co najważniejsze, na ulicach spotkaliśmy może kilku turystów zagranicznych (trójka jest na zdjęciu ;-). Po wejściu do miasta główną bramą, po lewej (15 metrów) znaleźliśmy mały hotelik, za 20 złotych dostaliśmy klucze do całego hoteliku, świetne warunki "socjalne" i wolną rękę. Właściciel wyjeżdża na święta...
|
23.00 wściekłe tłumy na głównej ulicy |
| | |
|
Po cichu liczyłem, że wielkie święto to rzeczywiście znikanie ludzi na ulicach, więc o 8.00 rano ruszyłem na miasto w poszukiwaniu kadrów, bez tłumów. Byłem zszokowany. Pusto, wszędzie pusto, niemal żywej duszy... Wspaniale!!!! Na ulicach ślizgają się papiery, tu i ówdzie jakaś rozwalona skrzynka lub puszka turlana z brzękiem po kamiennych chodnikach. Świst bryzy w wąskich uliczkach, pokrzykiwania mew, w oddali daje się słyszeć regularny szum morza, żadnego głosu, wszyscy w domach... nie ma śladu po kakofonii targowej, cisza. Wędrowaliśmy niespiesznie po pustych uliczkach, szczerze powiedziawszy nasłuchiwałem jakiś krzyków zabijanych owiec (coś jak łoskot świniobicia)... ale cisza "owca jest niema".
|
te same podcienia co na powyższym zdjęciu, pusto... |
Więc turlaliśmy się po uliczkach, trochę po plaży, nawet wypiłem kawę w nadmorskiej kawiarni. Na szczęście Asia poderwała się i zapodała hasło: no to jedziemy na wydmy... I ruszyliśmy znowu na miasto. Idąc wgłąb miasteczka dostrzegalny był z oddali jakiś specyficzny, niebieskawy dym, pachnący paloną skórą, włosami i mięsem. Specjalnie nie zastanawiałem się nad tym, gdyż nie takie zapachy unoszą się zimą nad kamienicami Wrocławia (najbardziej lubię zapach palonych butelek i butów,... żartuję) ot palą śmieci, pomyślałem. Ale tam, kolejny akt święta: palenie głów owczych: na zupę. I temu paleniu towarzyszy jakiś rytuał, jakieś wielkie zainteresowanie, jakiś pietyzm. Obserwując mężczyzn i chłopców przy tym, trochę obrzydliwym, trochę prozaicznym, a tak naprawdę pięknym zajęciu dostrzegałem coś, czego nie widzę już u nas: jakaś radość bycia razem, jakaś inicjacja, jakieś "kultywowanie", trudno mi określić co konkretnie, chyba właśnie to jest świętowanie. Wielokrotnie widziałem na twarzach chłopców, grzebiących patykiem w pękniętej owczej czaszce czy wypalonym oczodole, to samo co widzę, gdy ojciec wsadza brzdąca za kierownicę, albo pozwala zapalić ognisko. Ale jednak to nie jest to samo, bo w kierownicy czy ogniu nie ma tej tajemnicy, rytuału śmierci, pierwotnego instynktu myśliwego, i jakiegoś znaku jedności ze społecznością. Czy my, w ramach świątecznego rytuału, stojąc w kolejce po dzwonka karpia w supermarkecie i smażąc go potem na patelni teflonowej czujemy te same emocje co ONI? Z wydm zrezygnowałem, ruszyłem na miasto.
|
punkt obróbki termicznej (zgodny oczywiście z normą Euro-ISO) |
|
punkt skupu skór (oczywiście obowiązkowe kafle do wysokości 175 cm) |
|
ta rozmowa trwała ze trzy minuty, były emocje i był konsensus, głowa wróciła do ognia |
|
półprodukty |
I tak stałem w siwym, gryzącym dymie, patrzyłem na tych mężczyzn i trochę im zazdrościłem tego bycia razem. Tego palenia głów i tych słów żony: "jak pięknie opaliłeś główkę", i klaszczących dzieciaków, bo będą mogły patrzyć jak się głowa gotuje (a domyślam się, że czekają na wyciągnięcie mózgu). Bo może przynieść dzwonka karpia z supermarketu to już w dzisiejszych czasach wyczyn, bo może i widzę radość dzieciaka jak mu dam ość do straszenia mamy, ale jakoś u nas nie widzę mężczyzn w bramach łamiących się opłatkiem i kielichem wódki, jakoś nie widzę, a byli przecież niedawno i właśnie to było swoiste "kultywowanie".
|
Na środku ulic i deptaków paleniska |
|
tak, na pierwszym planie pieką się głowy |
Powietrze się oczyściło, ogniska dogasły, ja włóczyłem sie po murach fotografując architekturę bez zbędnych przechodniów, miasto znowu zamarło. Około 15.00 wybrałem się ponownie na stare miasto, żeby opstrykać "ten syf". Polazłem w te same miejsca, szukać zbroczonych krwią rynsztoków, rozrzuconych palenisk, resztek głów, może znaleźć jakiegoś roga na pamiątkę. NIC, łaziłem coraz bardziej zdezorientowany. NIC. Nie znalazłem ani śladu po tym wszystkim co widziałem. Wszystko zostało wysprzątane, wyszorowane i umyte, każda klepka chodnika, każdy kawałeczek asfaltu. Czyściutko. Jedyne co udało mi się znaleźć to mała kropelka krwi...
ps. pierwotnie ilustracją miały być trzy dobre zdjęcia, ale w tym wypadku chyba "więcej" opisuje "lepiej"...