piątek, 25 marca 2011

Z ZASOBÓW ANTYKWARIATU: KAUKAZ ROSJA 2003 cz.2

No i kolejna część Antykwariatu

Ciąg dalszy Doliny Bezingi. Zdjęcia z wysokości jakichś około 4000 (ponad lodowcem UKJU).  Z początku nie wierzyłem, ale byliśmy tak wysoko, że widzieliśmy anioła :-)  (na jednym ze zdjęć). Znalazłem relację z wyprawy ;-) Zamieszczam więc kilka fragmentów.


W DRODZE DO LWOWA

Poruszenie w autobusie. Kierowca zbiera od wszystkich po 5$. Rodzaj biletu przewoźnego na towary zalegające w bagażnikach, pod siedzeniami, nad głową i wszędzie tam, gdzie można cokolwiek upchać. W drugą stronę granicy jadą puste bagażniki. Za to pod spódnicami, w spodniach i stanikach, żołądkach, ustach, torebkach i butach jadą papierosy, spirytus, złoto, ikony i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Handel wymienny. Kafelki za spiryt, buty za papierosy, cement za ikonę. Kierowca omija nas bez słowa. Pokrótce rozmawia z celnikiem przytulając się do niego marynarką. Chwila i mijamy polską odprawę. Nikt nic nie widzi. Ja siedzę na kafelkach łazienkowych. Maciek ma gorzej. Pod siedzeniem cement i coś tam jeszcze. W tą stronę nikt się nie okleja papierosami ani alkoholem, więc dwudziestolatki nie wyglądają jak wielkie cebule na zgrabnych nogach. Popijamy piwo jak chyba wszyscy łącznie z kierowcą, upał zniechęca do myślenia. Sprawa kłopocze się na odprawie ukraińskiej. Nieprzewidziana zmiana wartowników, trzeba wznowić zbiórkę przecież i ci muszą jakoś żyć. I tym razem od nas się niczego nie wymaga. Każą wsiadać do pojazdu i ruszamy. Ukraina.

Prosta jak tory, ale wyboista droga. Pędzimy rozklekotanym autobusem wznosząc tumany kurzu. Młoda para prowadzi weselników do świątyni, powolne stado krów drepta wzdłuż drogi, przejazd kolejowy, małe przysadziste domki. Krajobraz trochę podobny do tego, który znam z Pogórza Jasielskiego albo może Bieszczadów. Wyprzedza nas radiowóz i z włączonymi światłami zatrzymuje autobus. Jakoś nie pasuje ten epizod do sennej atmosfery tej podróży. Czyżby jakaś łapówka? Niespotykane to jednak poza przejściem granicznym. Powoli jak fala, podnosi się wrzask oburzenia pasażerów od czoła, aż do tyłu pojazdu. Wybiegam, bo nie wytrzymam dłużej nacisku na pęcherz. Maciek wyjaśnia mi, że chyba pogubiliśmy bagaże. Otwarta klapa bagażnika, autobus bezwstydnie ujawnia swoje puste wnętrze. Oprócz dobytku miejscowych, pogubiliśmy również bagaże turystów z Polski. Tylko ci ostatni, słusznie poniekąd, awanturują się o swoje prawa. Na szczęście nasze toboły nie zmieściły się do bagażnika...

–Chlapci, wsje budiet dobre- komentują zdarzenie pozostali.

Ukraińcy szybko pogodzili się ze stratą. Ustalają, że każdemu mogło się przydarzyć ustalają, że podzielą się jakoś tym co zostało. Jestem głęboko poruszony tą organizacją i podejściem do tych, którzy najwięcej stracili. Oburzenie szybko opada. Wsiadanie do pojazdu odbywa się równie sennie ja cała podróż. ”Wsie budjet dobre” - esencja filozofii życiowej.

W DRODZE DO

Poranek jest piękny, bezchmurne niebo, ukośnie padające słońce, wydłuża cienie za oknem. Coraz liczniejsze przerwy w pasie zarośli odsłaniają przepiękny krajobraz. Sielski ale zupełnie nowy dla oczu. Linia kolejowa biegnie to doliną, to szczytem bardzo niziutkich wzgórz. Być może jest to płaskowyż porozcinany dolinkami, nie wiem, z perspektywy okna pociągu nie sposób tego określić. Pomiędzy zielonymi wzgórzami sadowią się domki osad i wsi wpół jeszcze uśpione. Dymy z kominów , pastwiska, dróżki polne, piętrowe domki, skupione na nieprawdopodobnie małym obszarze tworzą rodzaj gniazd. Wąziutkie dróżki wdzierają się niemal do izb. Rejestruję te obrazy w ułamkach sekund, ale w zachwycie nieziemskim. Wręcz przecieram oczy ze zdziwienia. Za kilka godzin przejedziemy wybrzeżem morza Azowskiego. Egzotycznie i wręcz nieprawdopodobnie brzmiąca dla mnie nazwa. Morze Azowskie, lekcja geografii, pokazuję na mapie nauczycielowi małą plamkę. Bez wiary zupełnie że coś takiego istnieje. Wiary w szkołach uczą, nie wiedzy.

Przenosi mnie batyskaf pociągu, niespiesznie w inną przestrzeń. Rejestruję proces przemieszczania nie tylko oczami, ale również bólem zgarbionych pleców i coraz mniej świeżą odzieżą. Trudno jest mi uwierzyć gdzie jestem. Brzeg morza jest nagi i pusty, przez co owiany jakąś niesamowitością. Step miesza się z wodami, osady rybackie, domki małe przystanie, łódeczki nieopodal brzegu, rybacy z rozstawionymi szeroko rękami, i wiszące na rękach sieci. Może jest łagodne, bez jednej zmarszczki na powierzchni. Już popołudnie, za kilka godzin będziemy w Rostovie. A ja nie mogę uwierzyć gdzie jestem.

Komandir przechodząc koło naszego przedziału zatrzymuje się na sekundę i wskazuje brodą pustą przestrzeń w przedziale. Pół minuty mija, wiemy, że zaraz będzie odprawa graniczna. Wiemy, że komandir nieprzypadkowo zatrzymał się obok przedziału. Wchodzi oficer straży granicznej, lustruje nas badawczo, wychodzi. Wchodzi inny, wyższy rangą, wielka okrągła zielona czapa. Dysk nakrycia głowy oś symetrii ma poziomy, dodaje więc około 15-20 cm wzrostu swojemu właścicielowi.

-Bagaże gdzie- Pytanie jest nieprzyjemne, to pytanie jest z typu świdrująco-poniżająo-oskarżające. Matacz zachowuje jakiś niesamowity spokój, wskazuje bez słowa, łóżko i wnękę przy suficie. Ja nieświadomy obowiązku okazania należnego szacunku leżę na górze, choć nerwy trudno utrzymać na wodzy. Spokój i nawet lekceważenie trochę zbija z tropu naszego prześladowcę. Wychodzi. Wraca drugi, młodszy stopniem. Wyciąga papiery i zaczyna pytać.

-Materiały wybuchowe są?-
-Są- odpowiada Matacz, nastaje dziwne milczenie, oficer wbija w nas ni tępe, ni zdziwione spojrzenie… milczenie.
-Primuz, znaczy się, wybuchowy- prostuje Maciek z uśmiechem. Napięcie opada. Zaangażowanie oficera również.
-Nazwisko, imię-
-Gdzie. Po co. Co to za pieczątka w paszportach. Zawodowo? Co robić będą. Pokazać aparaty. Nie wysiadać nie ruszać się. Nie oddychać. Nie odzywać się – Wychodzi

Wpada wściekły Starszy.

-Wy-wskazuje na Maćka i wychodzą na korytarz.

Po mnie przyszedł młodszy stopniem. Czuję się trochę niedoceniony niższą rangą prześladowcy.

-Po ile u was dolar-pyta mnie młodszy.
-Po 4.50, czyli 45 rubli-
-A ile na wasze 50 dolarów-
-225 złotych czyli 2250 ru-
-Dawaj-z naciskiem rzuca propozycję oficer.
-Ni paniemaju- odpowiadam
Cisza.



Druga runda: rozpoczął rozmowę w identycznych słowach. Dodać muszę, że dłoń trzymał na rękojeści pistoletu, ale chyba szukał chłodu metalu bo upał niemiłosierny.  Dodawał również, że nie wolno nam wjechać bo nie mamy właściwych papierów (nie mieliśmy rzeczywiście ale nie wiedzieliśmy, że nie mamy, więc waliłem głupa autentycznie. Przekonanie o słuszności naszego punktu widzenia świadczyło jednak na naszą korzyść)

- to po ile u was dolar-pyta ponownie.
-Po 4.50, czyli 45 rubli-
-to ile na wasze 50 dolarów-
-225 złotych czyli 2250 ru-
-Dawaj-.
-Ni paniemaju-
Cisza.

Oficerowie wymieniali spojrzenia przez szybę drzwi dzielących wagon od przejścia, w którym stał Matacz ze Starszym. Przeciągały się negocjacje. Świadomość wyłożenia 50$ nie uśmiechała się zwłaszcza, że w innej sytuacji mogło nam to życie uratować, głupio pozbyć się funduszy. Znane mi są przypadki rewizji doszczętnej. Połączone z niszczeniem sprzętu i konfiskata pieniędzy. Czasy te albo minęły, albo zbyt mało bezczelni byli ci strażnicy. Strach już minął, zastąpił go upór i złość na tych ludzi. Czepili się, miałem nad moim przewagę psychiczną. To on teraz przyciszał głos a ja wiodłem, jakby to ująć jakąś sadystyczną grę udając raz, że nic nie rozumiem to odpowiadając na pytania. W końcu dali spokój. Starszy nawet nie pofatygował się po podwładnego. Gwizdnął i odwołał swojego pupila. Maciek wrócił.

-Chciał mi wmówić, że to obowiązek dać im w łapę- rzucił wzdychając. Raczej z ulgą. 



BEZINGI - UKJU

(...)

Jest to trzeci dzień dobrej, słonecznej pogody. Owego wieczora, gdy piliśmy wódkę z pogranicznikami, warstwa chmur zaczęła pękać i przerzedzać się. Pierwsze promienie słońca ukazały nam góry odbierając świadomość co się działo. Ci którzy czekali na rozpogodzenie, wyruszyli już dawno. Ci którzy nie wytrzymali trudów huraganu, burz i gradobicia wracają właśnie z gór. Każdy krok sprawia ból i wyjaławia organizm z ostatków sił. Potykają się i z trudem utrzymują równowagę, padają i zasypiają tam gdzie usiedli (w butach, ubraniach, na kamieniach albo trawie, niektórzy na karimatach) To tu, to tam ktoś śpi wygrzewając się w słońcu, ubiór wskazuje przebyta drogę. Postanawiamy wrzucić wszystko do namiotu i podbiec na najbliższą przełęcz: 4500m n.p.m. Droga nie jest trudna, pomijając obsypujący się piarg. Szczyty są wolne od lodu, nie ma się on bowiem gdzie uczepić. Niepokój budzi ubiór tych, którzy stamtąd schodzą. Specjalistyczne obuwie, kompletny ubiór alpinistyczny, czekany i zlane potem twarze, rozpięte kurtki i ciepłe zimowe bluzy. Nasze podkoszulki, krótkie spodnie budzą rozbawienie. Upewniam się skąd schodzą. Postanawiamy w obliczu oznak trudności przejawiających się wyglądem Rosjan, iść tylko do miejsca do którego da się dojść. Wejście na szczyt nie było jednak trudne. Kilkadziesiąt metrów po śniegu, lekka wspinaczka bez ryzyka, i osiągamy cel. Przeżywam tutaj rodzaj panicznego strachu. Przełęcz wycięta jest w niewiarygodnie zerodowanych skałach. Pionowo sterczące ogromne płyty  są luźno ułożone jedna na drugiej. Przełęcz od strony południowej zwieńczona jest stromym piargiem, od północy pionową ścianą od której dzieli mnie kilkadziesiąt centymetrów. I właśnie bliskość tej wyciętej w górach, niekończącej się otchłani, wywołuje zawroty głowy i niewytłumaczalny strach. Mam wrażenie, że wszystko zaraz runie a ja razem z tym. Siedzę na maleńkim kamieniu, jak najbliżej ziemi, czuję się jak na chwiejącej się łódce, każde uderzenie porywistego wiatru może mnie zepchnąć. Plątaninie krawędzi nie ma końca. Powoli przymuszam się do spojrzenia w dal nad przepaścią. Majaczą tam samotne wyspy skalistych szczytów sterczące ponad gęstą warstwą śnieżnobiałych chmur. Nad głównym pasmem Kaukazu wiatr burzy powietrze, podrywają się wielkie granatowe obłoki i mkną ponad góry tworząc drugi masyw zasłaniający całe góry. Rozrywają się szczyty w mętnącym powietrzu, rozrywają się chmury we fioletowym błękicie. Mózg oswaja się z wysokością, prostuję nogi, czuję jak niewyobrażalne napięcie ustępuje ze ściśniętych mięśni, czuję zimno na mokrym ciele. Pierwszym bodźcem jest zapach. Świeże, bardzo zimne, pachnące wilgocią powietrze wypełnia całą czaszkę aż do zawrotów głowy, słońce ogrzewa zmarznięte policzki wywołując napięcie skóry narażonej na skrajne bodźce. Góry się już nie chwieją, odczuwam stopami twardość skał.  Maciek rusza pierwszy, zjeżdża po piargu w stylu narciarskim, chmura pyłu podrywa się i pędzi w moim kierunku. Odczekuje chwilę i podpierając się kijkami naśladuję Maćka. Prędkość jest zawrotna, lotny i miękki piarg składa się z bardzo drobnych kamyków i żwiru. Pod drobnicą są grube kamyki. Obsuwa się jedynie cieniutka warstwa piasku po której płynę nie niewyczuwalnie dotykając podłoża butami.





(...)

Huragan wznosi na wysokość metra kamyki wielkości paznokci. Schylanie się po cokolwiek jest obciążone ryzykiem utraty oka. Z Uralu (nazwa pomniejszego masywu) wróciliśmy bardzo zmęczeni. Poniżej wypłaszczenia moreny znajdujemy niszę pomiędzy głazami w której ustawiamy kuchenki i przygotowujemy posiłek. Ciepły makaron, trochę słoniny i ser wnoszą do wnętrza ciała potrzebne ciepło i energię. Zasłaniam kurtką kocher przed opadającym kurzem i żwirem. Wiatr stał się szkwalisty, uderzenia nawałnicy coraz mocniejsze wypróbowują wytrzymałość sprzętu. Nie możemy już przenieść namiotu w inne miejsce, złożenie a potem rozkładanie przy takich warunkach jest niemożliwe. Szmata ta służy mi już kolejny rok niezawodnie. W zamieci i ulewie, mrozie i upale. Nigdy jednak nie wiało tak jak dzisiaj. Nie sposób utrzymać równowagi stojąc w pozycji wyprostowanej. Posiłek trochę mnie rozleniwił. Zamykam oczy, ubrany ciepło, wciśnięty w szczelinę czuje się błogo i bezpiecznie, nagle świsnęło wiatrem, słyszę brzęk lecących garnków, nad głową przeleciały powłoki dwóch namiotów, karimaty, odzież rozsypały się po okolicznych kamieniach. Patrzymy po sobie i jednocześnie wykrzykujemy „namiot!!”. Podrywamy się, wieje niesamowicie. Podobnie jak inni rozbiliśmy się na wygodnym, ale zupełnie odsłoniętym od wiatru terenie. Z niepokojem szukam żółtej szmaty. Jest, stoi na swoim miejscu. W obozowisku gorączkowa krzątanina, ci trzymają namioty, tamci zbierają rozwiany na wszystkie strony sprzęt. Nasz szczęśliwie się ostał. Budujemy kamienny murek i przysiadamy na krawędzi doliny. W dole kotłuję się chmury, raz po raz z szaro grafitowej masy odrywa się obłok pędzący w naszym kierunku, kręci się i rozrywa na mgiełki mijające nas w zawrotnym pędzie. Na zachodzie czerwień nieba zapowiada rychły odpoczynek.
Budzi co chwila mnie łopotanie namiotu, niepokój czy materiał wytrzyma i uderzenie powłoki w twarz, gdy stelaż wygina się ku ziemi do granic wytrzymałości.

Rano wiatr nieco zelżał. Widok obozowiska przypomina wysypisko śmieci. Porozrzucane ubrania, trzepoczące łachy namiotów, wszystko pokryte szarobrunatnym kurzem. Oglądamy namiot, na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, jednak stelaż pogięty jest w fantazyjne esy floresy. Rozginamy sprężyste rurki śmiejąc się i dowcipkując na każdy temat. Słoneczny dzień, szum wiatru w uszach. Wywiało nam z głowy wszystkie niepotrzebne myśli, roztrzepane włosy, piasek w ustach i uszach, przykurzona sztywna odzież.





































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz